Wielki warszawski szpital Akademii Medycznej przy ul. Banacha odsyła pacjentów, którzy zwracają się o pomoc. W rejestracji można się dowiedzieć tylko tyle, że jest strajk. Nikt nie potrafi powiedzieć, jak długo potrwa i kiedy medycy znowu będą przyjmować chorych. Biada ludziom, którzy poczuli dolegliwości żołądkowe. O wizycie u gastrologa można tylko pomarzyć, co jasno daje do zrozumienia rejestratorka. "Mogę zapisać na wrzesień" - usłyszał dziennik.pl w słuchawce.
Źle jest też na Śląsku. Przykład? Szpital Miejski nr 1 w Gliwicach przy ul. Kościuszki. Nawet nie próbujcie szukać tam internisty czy lekarza rodzinnego. "Jest strajk, nie mamy ostrego dyżuru, dlatego internisty w ogóle nie ma na oddziale" - mówi recepcjonistka z izby przyjęć. Jeśli zakatarzonemu choremu przyjdzie do głowy szukać pomocy w poradni działającej przy szpitalu, dowie się, że jest skazany na... samego siebie. Bo przychodnia też nie funkcjonuje z powodu strajku.
Dodatkowo, rejestratorka nie ma żadnego pomysłu, co poradzić chorym, potrzebującym wizyty u lekarza. Każe dzwonić i dowiadywać się "jutro". "Może coś się zmieni" - mówi bezradnie.
Co mają zatem zrobić chorzy? Pozostaje im tylko cierpliwie czekać, aż lekarze wrócą do swoich pacjentów i znowu zaczną się nimi opiekować. Chyba że ktoś wysupła z kieszeni pieniądze. Prywatne przychodnie - wbrew wcześniejszym deklaracjom - nie przyłączyły się do strajku.