Widziałem profesora Religę na wielu konferencjach prasowych. Zawsze gdy stawał na mównicy, potrafił wymusić uwagę. Zawsze gdy mówił, panowała cisza. Wejście, pauza, poważne, chwilami ponure pociągłe spojrzenie po publiczności. Wczoraj zrobił tak samo. Ale po raz pierwszy powiedział nie o problemach innych ludzi, nie o ich chorobach, ale o swojej: "W życiu tak to bywa, że człowiek może zachorować. Zachorowałem, mam guz płuca lewego, inaczej mówiąc nowotwór, który musi być leczony. Jutro będę operowany" - ogłosił wczoraj niespodziewanie.

Reklama

Potem długo mówił o planach, reformach, protestach. Ale mało kto słuchał. Bo trudno zagłuszyć tak strasznie brzmiącą informację o chorobie jednego z najbardziej popularnych polityków w Polsce. Tylko czy polityk to najlepsze słowo? Zbigniew Religa jest bohaterem zbiorowej wyobraźni. Należy do coraz węższego grona osób potrafiących łączyć Polaków. Dobrze mówi o nim zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Leszek Miller czy Kazimierz Marcinkiewicz. A w milionach Polaków, jak wynika z ostatniego badania CBOS - w 56 proc., jego nazwisko i twarz wzbudzają zaufanie. To tym bardziej aktualne, że jako minister zdrowia ma wpływ na kształt systemu opieki zdrowotnej. W tym całym zamieszaniu można było na niego liczyć.

Wojował z PiS i wygrał

Ten kryzys przychodzi w wyjątkowo złym momencie. Strajk lekarzy i ich coraz twardsze postulaty, coraz większa obojętność na rządowe apele do sumień zamiast pieniędzy. Nielojalne zagrania koalicjantów podkopujących, jak Roman Giertych, strategię negocjacyjną rządu. Nerwowe spoglądanie na protestujących kolejnych, obok OZZL, związków zawodowych branży. A w tle rząd pisowsko-populistycznej koalicji, niezdolnej do radykalnej reformy w duchu liberalnym, niemającej także miliardów złotych na realizację hasła solidarnego państwa.

Reklama

W tym sporze Religa jest po środku. Wojował z politykami PiS prącymi do - obiecanego w kampanii wyborczej - ponownego wepchnięcia Narodowego Funduszu Zdrowia do budżetu. Wygrał. Ale pomimo iż wspierał swego czasu kandydaturę Donalda Tuska w wyborach prezydenckich, odrzuca także zbyt liberalne, nieuwzględniające jego zdaniem kontekstu społecznego, recepty Platformy Obywatelskiej. "Na początku kadencji musiał mocno walczyć. Gdzieś jeszcze mam jakąś starą, na szczęście wycofaną, cichą dymisję profesora. Potem uzyskał samodzielną pozycję. W dużej mierze dzięki umiejętności szukania kompromisu oraz nieprawdopodobnemu, ogromnemu autorytetowi wśród pracowników służby zdrowia - wspomina w rozmowie z DZIENNIKIEM były premier Kazimierz Marcinkiewicz.

Dlatego, głuchy zazwyczaj na polityczne polemiki, gwałtownie zareagował na wczorajsze słowa Krzysztofa Bukiela dla "Życia Warszawy”: "Jest mi go żal, bo to go wykańcza. Pan minister się zaplątał. Nie ma odwagi powiedzieć, że mamy rację w tym sporze" - ogłaszał jak zwykle bez cienia wątpliwości i pardonu szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Jego kolega Zdzisław Szramik dodawał: "Może faktycznie minister jest chory, ale to mnie mniej martwi. Gorsze jest to, że jego praca nie była dobra, a teraz zbierane są tego owoce". To miał być komentarz do "tajemniczego urlopu ministra Religi”. Wyszedł - detonator ponuro brzmiącej informacji o chorobie.

Podobno rokowania są niezłe. "Chcę państwu powiedzieć, że zamierzam być zdrowy" - mówił wczoraj na konferencji. Ale sprawa jest bardzo poważna. I choć nie składa dymisji, na pewno na jakiś czas profesor radykalnie zmniejszy swoją aktywność w życiu publicznym.

Reklama

Szczęściarz wchodzi do polityki

Nie ma chyba nikogo, kto nie życzyłby Zbigniewowi Relidze powrotu do zdrowia. W walce z chorobą może liczyć na wsparcie pokoleń wychowanych lekarzy, setek pacjentów, politycznych przyjaciół i przeciwników. W takich momentach doskonale widać bilans życia.
A jest w profesorze Relidze coś, co nikogo nie pozostawia obojętnym. Wielokrotnie rozmawiałem z nim twarzą w twarz, zazwyczaj w kłębach tytoniowego dymu. I zawsze zastanawiałem się nad siłą tego lekko zgarbionego, mówiącego jak karabin maszynowy, człowieka.

"Jestem szczęściarzem. Wszystkie założone przeze mnie cele zawodowe zostały zrealizowane. Dlatego teraz wchodzę do polityki. Bo zbyt wielu ludzi patrzy na nią z niesmakiem, zbyt wiele spraw leży odłogiem. W tym sprawa dla mnie najdroższa - służba zdrowia” - tłumaczył mi we wrześniu 2005 roku, w chwili gdy rozpoczął nieudaną walkę o prezydenturę.

Ale walczył jak zawsze - z determinacją i pasją. Niedaleko placu Trzech Krzyży w Warszawie urządził wielki sztab oblepiony plakatami z hasłem "Kandydat z sercem”. Na podwórku zaparkował potężny autobus, którym, jak kiedyś Aleksander Kwaśniewski, zaczął objeżdżać Polskę. Zatrudnił fachowców od marketingu politycznego.

"Mówił jasno i wiarygodnie. Bez wielkich funduszy poparcie dla niego wzrosło z 6 procent do 20. Później wejście do kampanii Włodzimierza Cimoszewicza i wielkich pieniędzy w kampanii wyborczej Donalda Tuska, wreszcie początek <kampanii billboardowej> Kaczyńskiego utrudniło mu walkę" - wspomina jego ówczesny doradca Eryk Mistewicz.

Jednak poległ. Po pierwszym skoku, kiedy sondaże lokowały go w pierwszej czwórce, kampania zaczęła stygnąć. Brakowało pieniędzy, a profesor przekonał się o sile partyjnych maszynerii i pieniędzy. Wycofał się i poparł Donalda Tuska. A potem, po zaledwie kilku tygodniach, zrobił kolejny zwrot - niespodziewanie wszedł do rządu Kazimierza Marcinkiewicza.

Każdego innego taka wolta by zabiła. Ale jemu podskoczyły wskaźniki zaufania! "Religa to sumienie polskiej polityki. Człowiek kompromisu. On nie lubi ostrych spięć, konfliktów, kampanii nienawiści. Szuka tego, co dobre, co łączy ludzi. Nie prowadzi wyrafinowanej gry. Marzeniem jego życia jest udział w stworzeniu wielkiej formacji centroprawicowej. Jest gotów się w to bardzo mocno zaangażować. Nie pokazywać swojej roli, ale mieć poczucie, że uczestniczy w czymś dużym i porządkuje życie polityczne" - mówi Artur Balazs, wieloletni współpracownik Religi, między innymi w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym.

Często przynosiło to nie najlepsze rezultaty. W 1989 roku startował do Senatu przeciw kandydatowi "Solidarności”, co niektórzy mu potem wypominali. Kilka lat temu dał użyć nazwiska do budowy kanapowej Partii Centrum, co nowemu politycznemu tworowi dawało dużo, ale profesora narażało na ryzyko holowania nie zawsze gwarantujących odpowiednią jakość postaci. Wcześniej jeszcze wszedł w wałęsowski BBWR. Unikał jednak ukształtowanych, dużych partii. Nie chciał być trybikiem w partyjnych maszynach. Szukał autonomii.

"Kiedy został senatorem, poprosił mnie o kilka konsultacji: jak funkcjonuje parlament, jak to działa. Zapytałem go wtedy, dlaczego wybrał Senat, a nie Sejm, gdzie naprawdę rozstrzygają się podstawowe sprawy. Odpowiedział, że chce być niezależny, że woli mniejsze znaczenie niż kompromisy w imię wysokiego miejsca na liście wyborczej" - opowiada Leszek Miller. Obaj znali się z czasów, gdy polityk SLD był najpierw ministrem pracy, a potem premierem. I często odwiedzał najpierw zabrzańską, a potem anińską klinikę profesora. Bo Religa polityk to jednak plan drugi. Przede wszystkim jest lekarzem.

"Często się zdarzało, że kiedy siedzieliśmy razem, jeszcze z Alkiem Hallem, odbierał telefon, mówił, że jest jakaś bardzo ciężka operacja i musi jechać. Późno wieczorem albo w nocy" - mówi Balazs. A kiedy DZIENNIK opisał skandal z zamienionym corhydronem, równie emocjonalnie nie przebierał w słowach. "Jak tak macie pisać, to ja to chrzanię. Mogę odejść" - rzucił, gdy nasza gazeta skrytykowała opieszałość ministerstwa. Lubi mocne słowa. Konieczność ich ograniczania - obok trudności w wypalaniu kolejnych paczek mocnych papierosów - było główną jego troską podczas wystąpień publicznych.

Pionier z fotografii

Rzut oka na jego życiorys pokazuje, że ciągle przeplatały się w nim dwa wątki: polityka i zdrowie. Wyszarpywał od władz pieniądze, przekonywał Wojciecha Jaruzelskiego. "Były kiedyś lata, gdy w ogóle nie wychodziłem ze szpitala" - wspominał. Ostatecznie politykę wybrał, gdy został ministrem zdrowia. Ale tym co zostawił w polskiej medycynie, można by obdzielić wielu lekarzy.

Medycynę skończył na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 70. zdobywał doświadczenia w Stanach Zjednoczonych. I właśnie tam narodził się znany nam dziś Religa. Amerykański nie tylko z ducha, ale i z profesjonalizmu. W 1984 roku pojawił się w Zabrzu, gdzie otrzymał emocjonujące zadanie - miał stworzyć ośrodek leczenia chorób serca i przeszczepów.

Stworzył. Po tamtych czasach zostało wielu uratowanych, którzy dostali szansę na nowe życie, i jedno z najbardziej znanych polskich zdjęć. Obraz, który w 1987 roku wygrał World Press Photo. Jest już po operacji, na stole pacjent, w rogu śpi wymęczony asystent Religi, a on sam zmęczony opadł na krzesło. "Było ciężko, bo musiałem nauczyć chłopaków. Ale dzisiaj robią to doskonale" - opowiadał o tym pionierskim okresie polskiej kardiochirurgii. Nie odpuszcza i dzisiaj. "W ministerstwie można go było zastać o dziwnych porach. To na pewno szkodziło jego zdrowiu" - mówi Marcinkiewicz.

Nigdy się nie podda

Na badania poszedł niedawno, dał się namówić bliskiej współpracownicy. Wcześniej nie miał czasu. Schrypiałym głosem przekonywał pielęgniarki i lekarzy by dali mu czas, bo - jak mówił - zaczyna reformy. Opozycja wytykała jednak, coraz mocniej, brak spójnej wizji zmian. Czy słusznie? Czy Religa ma plan zmian?

"To są dwie rzeczy. Profesor ma jasną wizję, chce postawić na najlepsze ośrodki i naprawdę zagwarantować koszyk świadczeń minimalnych. Ale jednocześnie, gdy wszedł w politykę natknął się na wiele ograniczeń, finansowych, społecznych i politycznych. I jak każdy polityk musiał szukać kompromisu pomiędzy marzeniami a tym co się da" - analizuje Marcinkiewicz.

Podobno ostatnio miał coraz bardziej dość. Niektórzy jego współpracownicy twierdzą, iż miał poczucie, że on za wszystko odpowiada, ale kompetencje są podzielone. A jego możliwości decyzyjne niewielkie. Ale - dodają - nie chciał jeszcze rezygnować. Nie w tak trudnym, strajkowym, momencie.

"Jest politykiem, tak to nazwę, niemanipulowalnym, nikt nie był w stanie nim manipulować, ani Donald Tusk, ani Jarosław Kaczyński, ani żadne osoby ze świata politycznego. Nawet jeśli z politycznego punktu wiedzenia należałoby milczeć, on mówi. Tam skąd inni by uciekli, on zostaje i walczy" - ocenia Mistewicz. Podobnego słowa używa też Kazimierz Marcinkiewicz: "Jest charakterny, nie odpuszcza" - mówi.

Powiedział publicznie o chorobie, choć inni pewnie by milczeli. Ma charakter, ma za sobą sympatię wielu Polaków. Nigdy się nie poddawał, czyż możemy więc wątpić, że i teraz da radę? Przecież nigdy nie odpuszcza.