Książka Krzysztofa Michalskiego "Płomień wieczności", o której w "Europie" rozmawiają Leszek Kołakowski, Jan Andrzej Kłoczowski, Agata Bielik-Robson oraz sam jej autor - jest kolejnym dowodem na to, że Nietzschego nie trzeba wskrzeszać. Wciąż jest dla nas problemem. Najbardziej sceptycznie o wielkim filozofie wypowiada się Kołakowski. Tłumaczy, dlaczego niemieckiego filologa klasycznego, który przeszedł do historii filozofii, tak szczerze nie lubi. "Nie lubię go ze względu na pogardę dla zwykłych ludzi - mówi Kołakowski - którzy nie są geniuszami, nie mają żadnych szczególnych aspiracji intelektualnych, żyją sobie, muszą zarabiać na chleb, na swoje dzieci... Podobnie nie lubię tego wezwania: żyj niebezpiecznie. Nie lubię patosu tych wezwań".

Reklama

Kołakowski występuje przeciw zblazowanym estetom, których pełno jest zarówno po lewej, jak i po prawej stronie naszych ideowych sporów. Zachód, liberalizm, demokracja zapewniają dzisiaj prostym ludziom sytość, bezpieczeństwo, rozrywkę. To wszystko, co niemiecki filolog zaliczał do upokarzających potrzeb "ostatniego człowieka".

Wystarczy jednak spojrzeć za siebie, w niedawną historię Zachodu, albo rozejrzeć się nieco dokoła, aby zauważyć, że to, co nuży zblazowanych estetów, dla większości ludzi było, a nawet pozostaje, niedostępnym marzeniem. Zwyczajne życie ostatniego człowieka. Życie bezpieczne i uwolnione od radykalnego konfliktu, który pochłaniał nie tylko walczących ze sobą o panowanie geniuszy, ale wciągał w swą orbitę cywilów, których codzienność wcale tak nie nudzi, żeby zamiast niej wybierali heroiczną śmierć.

Oczywiście błędy podrzędnych "nietzschean" nie obciążają bez reszty autora "Genealogii moralności". Prawdopodobnie on sam, oglądając swoich późnych wyznawców, zawstydziłby się jak Zaratustra na widok swych uczniów. Ale może, tak jak Zaratustra, zawstydziłby się także za siebie i swoją nazbyt patetyczną doktrynę.

Reklama

Robert Krasowski