To miał być wspaniały letni biwak za miastem. Dziesiątka młodych mieszkańców Sulęcina (woj. lubuskie) bawiła się w pobliskim lesie - pisze "Fakt". Były pieczone kiełbaski, ale też piwo i wódka. Choć na pole namiotowe przyjechali autami, pili wszyscy. Kierowcy też.
Dziś nikt już nie pamięta, kto rzucił hasło, by urządzić wyścigi. Do sportowego audi wskoczyła szóstka młodych ludzi. Tuż obok zaryczał silnik hondy. Ruszyli z piskiem opon.
"Alkohol szumiał w głowach młokosów. I stało się. Jeden nieostrożny ruch kierownicą i honda z potworną siłą uderzyła w bok audi" - pisze "Fakt". Auto wjechało na torowisko i dachowało.
Honda z rykiem silnika zaryła w pobocze po drugiej stronie szosy, ścięła betonowy słupek i wyrzucona jak z katapulty przeleciała kilkanaście metrów w powietrzu.
Z obu aut zaczęli się wychodzić zakrwawieni kierowcy i pasażerowie. "To cud, że nikomu nic się nie stało" - krzyczały dziewczyny, które oglądały wyścig.
Ale nikt nie zauważył Bartka, który jako pierwszy wydostał się z hondy. Pomaga innym wyjść z samochodu, a później, gdy już przyjechały karetki, zmęczony odszedł na bok. Tam upadł i umierał w wysokiej trawie - pisze "Fakt".
Karetki zabierały do szpitala lekko rannych pasażerów i kierowców obu aut. Wkrótce na miejscu pozostali tylko pilnujący wraków strażacy. Nikt nie zabrał Bartka - pisze "Fakt".
Dopiero po dwóch godzinach uczestnicy wypadku doliczyli się, że brakuje jednego z nich. Gdy ratownicy wrócili, znaleźli Bartka kilka metrów od wraku. Już nie żył.
Teraz prokuratura bada, czy akcję ratunkową przeprowadzono właściwie. Ale nie byłoby żadnej ratunkowej akcji, gdyby nie bezmyślne wyścigi paru pijanych młokosów.