Był rok 1979, kiedy firma doradcza Nicolasa Hayeka otrzymała zdawałoby się beznadziejne zadanie: postawić na nogi balansujące na granicy bankructwa zegarkowe konglomeraty SSIH i ASUAG. Obie firmy produkujące tak znane niegdyś marki, jak Omega, Tissot czy Longines, od dłuższego czasu nie potrafiły znaleźć sposobu na zalewający europejski rynek strumień tanich kwarcowych czasomierzy z Japonii i innych krajów Dalekiego Wschodu. W efekcie w ciągu zaledwie kilkunastu lat ich udział w światowym rynku skurczył się z 70 do zaledwie... 10 proc. Wierzyciele oczekiwali, że jedyną racjonalną receptą na wyjście z kryzysu jest przeniesienie produkcji w tańsze regiony świata i stopniowe obniżanie jakości nobliwych zegarków „swiss made”. Tylko Nicolas Hayek miał zupełnie inny pomysł.

Reklama

– Jeśli upodobnimy się do naszych rywali, przegramy. Musimy zaoferować ten sam pierwszorzędny produkt po bardziej przystępnej cenie – zaproponował swoim zleceniodawcom. Dowodem na to, że wierzy w szanse powodzenia takiej kuracji, było wyłożenie własnych pieniędzy na kupno większościowego pakietu w obu walczących o przetrwanie firmach. W ten sposób powstała SMH, która w 1985 r. przyjęła oficjalną nazwę Swatch. Hayek lubił powtarzać, że gotową receptę na ratunek podupadającej branży znalazł w... szufladzie jednej z firm, które ratował.

Tani, śmieszny, zwariowany

Tym patentem był model o nazwie Swatch: tańszy, plastikowy czasomierz z analogową tarczą, w którym nikt nie dostrzegł wystarczającego potencjału. Rzutki biznesmen właśnie z niego uczynił swój okręt flagowy. Na jego polecenie w swatchach montowano takie same części jak w innych nobliwych zegarkach produkowanych w alpejskim kraju, tyle że zamiast 151 elementów było ich tylko 50. Dzięki temu mógł sprzedawać taniej niż dotychczas. Nie oznaczało to jednak wcale mniejszych wpływów. – Swatch w innym kolorze na każdy nastrój i pogodę – brzmiało jedno z ówczesnych haseł reklamowych szwajcarskiej firmy. Pomysł wypalił. – To była sensacja na rynku. Coraz więcej Szwajcarów, a potem Europejczyków – zwłaszcza młodego i średniego pokolenia – chciało mieć tani, śmieszny, zwariowany, ale przy tym solidny szwajcarski zegarek. Albo najlepiej kilka – wspomina w rozmowie z nami Markus Mugglin, szwajcarski dziennikarz i ekonomista.

Reklama

>>>Czytaj dalej>>>



Resztę zrobiły talenty marketingowe Hayeka, który nie stronił od angażowania do swoich kampanii znanych designerów, jak choćby kultowego pioniera nowojorskiej sztuki graffiti Keitha Haringa czy designera Kikiego Picasso. Dzięki tym zabiegom nowy model stał się atrybutem lat 80. i 90. Socjologowie mówili nawet o generacji Swatcha. Nic dziwnego. Tylko w ciągu dwóch pierwszych lat firma Hayeka sprzedała 4 mln swoich charakterystycznych czasomierzy. W ciągu następnych dwóch dekad ich liczba przekroczyła 300 mln, a firma warta jest dziś 13 mld euro. Swatch Group zarabiał nawet w trakcie ostatniego kryzysu, chwaląc się zapowiadanymi na ten rok obrotami rzędu 4,5 mld euro i niezagrożoną pozycją największego producenta zegarków na świecie. – Sukcesy Hayeka przywróciły Szwajcarom wiarę w to, że Europa nie jest skazana na połknięcie przez azjatycką konkurencję – mówi nam Boris Zuericher, główny ekonomista instytutu analitycznego Avenir Suisse w Bernie.

Reklama

Jak na ironię człowiek, który uratował jeden z fundamentalnych szwajcarskich mitów, urodził się wiele tysięcy kilometrów od berneńskich Alp i Jeziora Genewskiego. Do końca życia mówił z cudzoziemskim akcentem, gubiąc się w trudnej niemieckiej gramatyce. Przyszedł na świat w bogatej libańsko-amerykańskiej rodzinie w Bejrucie. Przed wojenną zawieruchą Hayekowie uciekli do Francji, gdzie Nicolas studiował chemię, fizykę i matematykę. Do Szwajcarii przeniósł się w wieku 21 lat, w ślad za swoją późniejszą żoną. Poznali się jeszcze w Bejrucie, gdzie Marianne pracowała jako au pair. Związek z nią skłócił zresztą Hayeka z rodziną, która przygotowała mu w Libanie inne kandydatki. Efekt był taki, że biznesmen nie mógł liczyć na finansowe wsparcie rodziny i zaczynał pod Alpami niemal od zera.

Pierwszą firmę doradztwa biznesowego założył dzięki pomocy szwagra osiem lat po przyjeździe do kraju. Po latach wspominał, że początkowo Szwajcaria wcale nie była dla niego przesadnie życzliwa. – Nieraz słyszałem, jak za plecami nazywali mnie „Tschingg” (pogardliwe określenie przybysza z krajów śródziemnomorskich – red.) – wspominał po latach. Biografowie milionera twierdzą, że to wówczas nauczył się skrzętnie ukrywać swoje pochodzenia. Podważanie jego szwajcarskości nieodmiennie potrafiło wyprowadzić tego rubasznego i jowialnego zazwyczaj miliardera z równowagi. – Nie jestem żadnym człowiekiem Orientu! Owszem, nie urodziłem się w Szwajcarii, ale całe życie pracuję dla tego kraju – denerwował się kiedyś w transmitowanej na żywo telewizyjnej debacie.

>>>Czytaj dalej>>>



Pochodzenie nie przeszkodziło jednak „Mr. Swatchowi” stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych szwajcarskich celebrytów. Niski (zaledwie 165 cm) i okrągły brodacz z kilkoma zegarkami na ręku, cygarem i najlepszymi modelkami u boku stanowił przez ostatnie dwie dekady nieodłączny element najlepszego szwajcarskiego towarzystwa. – Ludzie podchodzą do mnie i pytają, która godzina, a starsze panie uwielbiają mnie całować – mówił. I widać było, że biznesowy oraz towarzyski sukces sprawiają mu niekłamaną przyjemność.

Ekologiczna obsesja

Hayek nie wahał się wykorzystywać popularności do zabierania głosu w sprawach publicznych. Jeszcze przed kryzysem ostro krytykował największych szwajcarskich gigantów bankowych za to, że stali się oderwanymi od klienta molochami, a ich działalność trzeba poddać państwowej kontroli. – Inną obsesją Hayeka stała się z biegiem lat ekologia. I jak zwykle także na tym polu chciał być liderem. To właśnie Hayek jako pierwszy poważny biznesmen na świecie zaczął inwestować w badania nad stworzeniem ekologicznego minisamochodu. – Marzył o swatchmobilu, w którym powtórzy patent z branży zegarków: kompaktowe, kolorowe i tanie auto. Miało ono zrewolucjonizować życie w duszących się w korkach europejskich miastach – mówi Markus Mugglin. Pierwsze plany tworzone jeszcze w latach 80. zakładały budowę swatchmobila, który w dłuższe trasy wyruszać będzie... po torach kolejowych podłączony do lokomotywy pociągu. Wizje Hayeka i samochodowych koncernów szybko zaczęły się jednak rozchodzić. Zarówno niemiecki Volkswagen, jak i francuskie Renault uważały, że produkcja supermałych, supertanich i niskoemisyjnych aut to marzenie ściętej głowy. Hayek nie złożył broni, sprzymierzając się ze stuttgarckim Daimlerem. – W samochodzie musi się zmieścić przecież tylko kierowca, pasażer i skrzynka piwa. Krewki biznesmen nie doczekał się jednak stworzenia wymarzonego swatchmobila: pokłócił się z Niemcami i wycofał swój kapitał z przedsięwzięcia, które kilka lat później zaowocowało budową pierwszego miejskiego smarta. Ponieważ produkowany model nigdy nie spełnił jego snu o przyjaznym dla środowiska silniku i pozytywnym pojeździe przyszłości, w ostatnich latach życia Szwajcar do spółki ze słynnym Instytutem Paula Scherrera w Villingen finansował prace badawcze nad doskonaleniem samochodowego silnika na wodór. Nie zdążył.

Śmierć Hayeka zaskoczyła nawet jego najbliższych współpracowników. Wprawdzie 82-letni biznesmen już w 2003 r. oddał swojemu synowi Nickowi obowiązki codziennego zarządzania Swatchem, do końca regularnie pojawiał się jednak w swoim biurze w szwajcarskim Biel. Tam też zmarł. Za przyczynę śmierci lekarze uznali ustanie pracy serca.