Monika Olejnik w swoim komentarzu skrytykowała "Wprost", ale także "Nasz Dziennik", które także publikowało teksty oparte na zeznaniach wdów po oficerach, którzy zginęli pod Smoleńskiem. "Może naprawdę warto się zastanowić i pomyśleć, że wdowy, ojcowie, mężowie, bracia, siostry ofiar katastrofy są od siedmiu miesięcy w żałobie. Może warto tę żałobę uszanować. Każdy z nas może być kiedyś w podobnej sytuacji" - napisała Olejnik.
Na odpowiedź naczelnego "Wprost" nie trzeba było długo czekać. W radiu Tok FM stwierdził: "Nie jestem w stanie "polemizować" z empatią Moniki Olejnik, którą w pełnej krasie wyjawiła po 10. kwietnia na ekranach telewizorów. Rzeczywiście w tym departamencie ma niekwestionowane miejsce pierwsze". Dodał, że dzięki swojemu komentarzowi Monika Olejnik "dołączyła do ekskluzywnego grona publicysty Warzechy i paru innych prawicowych portali, którym opublikowanie akt też się nie podobało".
"Lepiej, żeby redaktor Olejnik jednak nie bawiła się w psychoanalityka i nie konsultując się z pacjentem nie mówiła, czy się zastanawiali, czy się nie zastanawiali, czy myśleli, czy nie myśleli, czy współczuli, czy nie współczuli, ponieważ nad opublikowaniem informacji X, Y i Z toczyła się bardzo długa dyskusja i zapewniam, że całej serii drastycznych informacji nie opublikowaliśmy. Właśnie dlatego, że uważaliśmy, że ze względu na wrażliwość krewnych zmarłych, informacje te nie powinny być opublikowane" - stwierdził Lis.
W publikacji "Wprost" pojawiła się informacja, że żona posła Leszka Deptuły odebrała telefon od męża dokładnie w chwili katastrofy. Miała usłyszeć dramatyczne słowa "Asia, Asia!". Potem jednak prokuratorzy wyjaśnili, że żadnego takiego telefonu nie było.