W piątek sąd, na wniosek IPN, wszczął wobec Kozłowskiego postępowanie lustracyjne. W przypadku stwierdzenia "kłamstwa lustracyjnego" grozi utrata pełnionej funkcji oraz od 3 do 10 lat zakazu pełnienia funkcji publicznych. IPN już w 2000 r. podejrzewał Kozłowskiego, byłego opozycjonistę skazanego w "procesie taterników", o kłamstwo lustracyjne. Proces został wtedy umorzony, ponieważ Kozłowski odszedł z funkcji podlegającej lustracji. Kozłowski już wtedy zapewniał, że nie był agentem SB.
"Czterdzieści jeden lat temu, w tym samym gmachu stawałem przed sądem. Wówczas byłem oskarżony o współpracę z Jerzym Giedroyciem i paryską +Kulturą+, co według logiki ówczesnych prokuratorów oznaczało współpracę z CIA. Dziś jestem oskarżony o kłamstwo lustracyjne, co według logiki ustawy lustracyjnej oznacza współpracę z SB. Nie byłem ani współpracownikiem CIA, ani Służby Bezpieczeństwa" - oświadczył w piątek Kozłowski.
"Wtedy skazano mnie na cztery i pół roku więzienia, w obecnym procesie grozi mi kara, moim zdaniem, znacznie surowsza, a mianowicie kara infamii" - dodał. Wyjaśniał, że SB zainteresowała się nim z powodu licznych podróży zagranicznych - studiował i pracował dorywczo w Anglii, jeździł wspinać się we francuskich Alpach, podróżując przez Paryż, gdzie poznał Giedroycia, założyciela paryskiego Instytutu Literackiego, i skąd przywoził zakazaną w PRL "Kulturę".
Kozłowski powiedział, że w latach 60. wzywano go na rozmowy na komendę milicji, ale SB nie wiedziała o jego kontaktach z Instytutem Literackim w Maisons-Laffitte, postanowił więc przekazywać SB informacje powszechnie dostępne, bez znaczenia i takie, które nie mogły nikomu zaszkodzić, w tym informacje o niektórych osobach, z którymi miał kontakt podczas podróży. Wyjaśnił, że po jednym z przesłuchań funkcjonariusz SB skłonił go do podpisania pseudonimem informacji o tym, gdzie w Anglii pracował i gdzie się uczył.
"Podjąłem swoistą grę, SB nie wiedziała o moich kontaktach, jeździłem za granicę, przywożąc ogromne ilości +bibuły+. Gdy zorientowałem się, że SB chce mnie zwerbować, zerwałem wszelkie kontakty z całą świadomością grożących mi konsekwencji" - powiedział. Podkreślił, że nic nie wiedział, że zarejestrowano go jako kandydata na tajnego współpracownika.
Przypomniał, że po wyjściu z więzienia z powodu interwencji SB przez lata nie chciano go nigdzie zatrudnić i zdecydował się na emigrację. "Była to decyzja dramatyczna, w ówczesnych warunkach oznaczała podróż w jedną stronę" - dodał. "Ustawa lustracyjna jest tak skonstruowana, że nie pozwala na opisanie stanu faktycznego, nakazuje stwierdzać zerojedynkowo: tak - nie. Gdyby było pytanie, czy miałem kontakty z SB i jak wyglądały, opisałbym je. Niestety ustawa na to nie pozwala" - powiedział.
Odczytał list Giedroycia z 2000 r., w którym szef "Kultury" uznał oskarżenie lustracyjne za haniebne i krzywdzące, i zaświadczał, że Kozłowski nie ukrywał, iż nachodzi go SB. "Potrafię zrozumieć, że dla IPN Jerzy Giedroyc nie jest żadnym autorytetem i że prawda jest zawarta tylko w dokumentach SB" - ironizował Kozłowski.
Wniosek o poddanie go lustracji czekał w warszawskim sądzie od grudnia 2009. Według IPN w latach 1965-1969 Kozłowski miał być najpierw kandydatem, a potem tajnym współpracownikiem SB w Krakowie. 67-letni Kozłowski zaprzecza, by złożył nieprawdziwe oświadczenie. O sprawie pisał w ubiegłym roku "Tygodnik Powszechny", według którego Kozłowski podpisał wprawdzie w 1966 r. zobowiązanie do współpracy z SB, ale ją pozorował, udzielając informacji ogólnodostępnych i unikając kontaktów z oficerem SB, a w czerwcu 1968 r. w ogóle ich odmówił.