Kiedy pan, nazwijmy go panem Li, po raz pierwszy postawił swoją stopę na ziemi polskiej, był zrozpaczony. Wrocław, bo to miasto umyślił sobie jako przystań w naszym kraju, powitał go paskudną pogodą: temperatura lekko poniżej zera, wiatr ciskał mu prosto w twarz tumany mokrego śniegu. Ale nie to było najgorsze. Najstraszniejsza, absolutnie przerażająca wydała mu się pustka. Na ulicach nie było ludzi, tylko pojedyncze cienie przemykały się skulone, jakby ukradkiem. Puste jezdnie, zamiast tętniących życiem, rozbrzmiewających klaksonami korków. Pozamykane sklepy z wygaszonymi światłami, cisza. I jeszcze te niskie domy. Wszystko małe i wymarłe, jakby znalazł się nagle na planie horroru klasy B. Gdyby tylko mógł, natychmiast wróciłby do siebie, ale nie bardzo było czym ani jak. No i rejterada sprawiłaby, że straciłby twarz. Zbyt wielu osobom mówił o biznesowych planach, jakie wiąże z odległą Polską. Zacisnął zęby. Jednak kolejne dni nie były lepsze. Ludzie tutaj zupełnie mnie nie szanują, obrażają - płakał w słuchawkę rozmawiając z ojcem. Podają mi wizytówkę jedną ręką. Jakbym był nikim. W dodatku - relacjonował - chcą mnie bez przerwy dotykać. Klepią po plecach, ściskają dłoń. Nie mogę tego wytrzymać! Dziki kraj, pełen wulgarnych ludzi.
Ta anegdota, którą opowiada o jednym ze swoich klientów mecenas Andrzej Zacharzewski z krakowskiej kancelarii prawnej Zacharzewski i Wspólnicy, specjalizującej się w obsłudze transakcji handlowych z Chinami, dobrze pokazuje bariery, jakie muszą przeskoczyć chińscy menedżerowie, którzy zaczynają biznes w Polsce. Geograficzne, klimatyczne, kulturowe. Jest też przykładem na to, że mieszkańcy Państwa Środka szybko się aklimatyzują nad Wisłą. I dobrze się tu czują. Pan Li nie myśli już o ucieczce. Jego firma konsultingowa działa z powodzeniem, pomagając biznesmenom z Chin i Polski lepiej się rozumieć. Pisze też książki o tym, jak rozkręcić biznes w Europie i nie oszaleć.

Trochę liczb i prezentacja bohaterów

Polska stała się interesującym kierunkiem dla dobrze wykształconych, zamożnych chińskich biznesmenów z szerokimi horyzontami. Zakładają u nas firmy albo pracują na kierowniczych stanowiskach w globalnych koncernach. Kupują domy i samochody, inwestują, posyłają do szkół dzieci, płacą podatki. Wiążą z nami plany na najbliższe lata, a bywa, że i na życie. Gdyby zapytać o polsko-chińskie relacje biznesowe przeciętnego Polaka, zapewne wymieniłby któreś z wielkich centrów handlowych, jak choćby to w Jaworznie czy w Wólce Kosowskiej pod Warszawą, czyli miejsca, w których ogniskuje się wymiana towarów. Osoba bardziej otrzaskana wskaże na duże firmy typu Bank of China czy Huawei, zakładające swoje przedstawicielstwa w naszym kraju. I wszyscy będą mieli rację.
Reklama
Polska jako 12. gospodarka w Europie i 26. na kuli ziemskiej (dane za MFW) nie jest może priorytetem dla gospodarczego giganta, który pod wieloma względami zajmuje już pierwsze miejsce na świecie, a ambicje ma nieograniczone. Ale też nie jest nieatrakcyjna. Wprawdzie nie należymy, jak Niemcy czy Francja, do najatrakcyjniejszych europejskich krajów, które dostarczają nowych technologii, ale jesteśmy rynkiem wschodzącym, więc trzeba u nas być i warto robić interesy. Inwestujemy w infrastrukturę i energetykę, więc chińskie firmy mogą się u nas pożywić. Stopień zinformatyzowania kraju jest wciąż mały – jest nad czym pracować. Rozwijamy transport. Ale co najważniejsze, jesteśmy dużym i dobrze położonym krajem w Europie Środkowej i Wschodniej, skąd blisko jest do innych państw Unii. Jak mówi Piotr Canowiecki reprezentujący Polsko-Chińską Izbę Gospodarczą i Chinskiportal.pl, nasi chińscy partnerzy traktują nas jak swoisty węzeł tranzytowy, z którego można wygodnie się przemieścić do dowolnego kraju europejskiego. Bez wiz, bez cła, w dodatku mając na etykiecie swojego produktu metkę „made in EU” zamiast „made in China”.
Reklama
Jak w klasycznych XIX-wiecznych powieściach zacznijmy od przedstawienia bohaterów. W każdym razie tych, którzy nie mają nic przeciwko temu. Bo nie wszyscy, o których będzie tu mowa, byli chętni, aby publicznie podać swoje imię, zapozować do zdjęcia i w ogóle odsłonić się. Dlatego ci, którzy są nieśmiali, będą się odzywali z drugiego planu. Bardziej odważni opowiedzą o sobie i o tym, jak im się żyje i pracuje z nami.
Staszek Wang, w swoim kraju zwany Wang Weijing. Lat 31, kierownik ds. public relations w firmie Huawei Polska. Nazwisko Wang oznacza Król i jest równie popularne w Chinach jak u nas Kowalski. Staszek wybrał swoje polskie imię jeszcze na studiach językowych w Pekinie. Wielu przybyszów zza Wielkiego Muru tak robi, żebyśmy nie połamali sobie języków.
Następny jest Yinfu Wang, kolega z tej samej firmy, lat 27, kierownik ds. sprzedaży. Mówi po polsku z lekkim warszawskim akcentem. Gdyby go tylko słuchać, można by pomyśleć, że to nasz ziom. Słucha hip-hopu i gra w piłkę nożną. Latem zamierza zmienić swój stan cywilny, żeni się z Polką.
Jest jeszcze Michael Qinhua, dyrektor z tego samego koncernu, po czterdziestce, żonaty. W rzeczywistości nazywa się Qin Hua. Z kolei Li Chi (37 lat, żona i 5,5-letnia córka, która chodzi do polskiego przedszkola) jest współwłaścicielem firmy Suntex2001 sprowadzającej z jego ojczyzny bieliznę dla sieci supermarketów. To dla pieniędzy. Dla niego ważniejsze jest jednak, że założył „najlepszą, restaurację chińską w Polsce”. O tym, że świetna, mówią jego rodacy, którzy z odległości kilkuset kilometrów zjeżdżają, by usiąść do stołu w warszawskim China Garden. Króluje tam kuchnia z Jiangsu: dużo owoców morza, bycze jaja z kiełkami, marynowane ozorki kacze.
To ważne miejsce dla Chińczyków mieszkających w Polsce, bo u nich wszystko się kończy i zaczyna przy stole. A kuchnia polska, szczerze mówiąc, jest dla nich nie do przyjęcia. Jeśli Polak wyjedzie do Chin, znajdzie menu dla siebie, ale w drugą stronę to nie działa. Dlatego tak ważne są restauracje, w których można zjeść jak u chińskiej mamy. Alternatywą są stołówki zakładowe, jak ta w polskim oddziale Huawei, gdzie gotują kucharze sprowadzeni z Państwa Środka.
Staszek Wang wstaje o 7 rano, o 8 jest już w biurze i czeka na śniadanie – zupę ryżową, pierożki na parze, kuleczki z mięsa, mleko sojowe, pałeczki youtiao. Jajecznica? Tylko się otrzepuje: jeśli już, to jajka marynowane. Albo kacze. O 12.30 jest lunch, a kolacja o 18.00. Dwa dania warzywne, trzy rodzaje mięsnych, zupy, ryż, makaron, owoce. Za darmo, firma wlicza sobie to karmienie załogi w koszty, gdyż na polskim jedzeniu Chińczycy nie byliby w stanie funkcjonować. Wieczorem Staszek miewa jeszcze spotkania biznesowe, wówczas idzie się z klientami do chińskiej restauracji. Przyrządzają też coś w domu z żoną. Na szczęście coraz łatwiej kupić u nas azjatyckie produkty. Natomiast „małe jedzenie”, czyli przekąski typu suszona wołowina czy różnego rodzaju orzeszki, sprowadzają z kraju.
Chińczycy, witając się, mówią do siebie: „jadłeś już?”. To taki odpowiednik naszego „jak się masz”. Chińskie rodziny idą wspólnie do restauracji, aby zjeść i pobyć razem. Przy stole spotykają się zakochani, siadają kumple po pracy, biznesmeni, by dogadać szczegóły wspólnego przedsięwzięcia. – Podział na życie służbowe i prywatne u nas się zaciera – mówi Li Chi.
Michael Qinhua objaśnia fundamentalną różnicę między nimi a nami. – W Chinach starają się od początku traktować potencjalnego klienta jak członka rodziny - mówi. Dlatego Chińczyk nie zrozumie, dlaczego ludzie pracujący w jednej firmie nie zawsze chcą chodzić razem na piwo. On przez całe życie pracuje nad tym, aby zbudować łańcuch znajomości, który przekłada się na pozycję w społeczeństwie i prestiż - wyjaśnia mec. Zacharzewski. Aby zdobyć przychylność osoby, na której mu zależy, Chińczyk zaprosi ją na przyjęcie w rodzinnym gronie, oferuje przyjaźń. My także to robimy, ale u nas nazywa się to podlizywaniem i jest wstydliwe, nieakceptowane społecznie. Tam ma to usankcjonowany kulturowo wymiar.
Ważny aspektem wspólnego biesiadowania jest to, że je się z tych samych naczyń, dobierając po trochu, dzieląc się potrawami przesuwanymi na obrotowym stole. To sprzyja zbliżeniu i rozmowie. U was każdy zmiata ze swojego talerza – uśmiecha się Li Chi. Ale pociesza, że i w Chinach kiedyś tak było: na przyjęciach każdy miał swoją miskę, ale też swój osobny stół. Zwyczaj ten zaczął się zmieniać dopiero ok. XIII w. za sprawą mistrza Zhu XI, który oprócz egzaminów urzędniczych zdołał także przeforsować swój pogląd na to, jak powinno wyglądać spożywanie posiłku. Inna sprawa, że w kraju tak biednym, jak kiedyś Chiny, dzielenie się kęskami jedzenia zyskiwało dodatkowy wymiar. Do tej pory, jak mówi Li Chi, Chińczyk, zapraszając znajomych na przyjęcie, stara się, aby jedzenia było przynajmniej dwa razy więcej, niż będą w stanie zjeść. Bo to, ile zostanie, świadczy o możliwościach zapraszającego i szacunku, jakim darzy gości. Takie zastaw się, a postaw się w chińskim wydaniu. Obyczaj ten zderza się zabawnie z kulturą Polaków, którzy chcąc być grzeczni, starają się zjeść wszystko do ostatniego okruszka.

Różni, ale nie tak bardzo

Yinfu Wang trafił do Polski przypadkiem – przywieziony przez rodziców jako 8-letni dzieciak na początku lat 90. Ojciec, po studiach górniczych w Chinach, na Politechnice Wrocławskiej pisał pracę inżynierską. To właśnie wówczas do naszego kraju zaczęli przyjeżdżać Chińczycy. Otworzył się rynek, można było myśleć o interesach. Nie stworzyli tak wielkiej diaspory jak Wietnamczycy. I w przeciwieństwie do innych dalekowschodnich nacji z Chin nie przyjeżdżali do nas drobni handlarze czy pracownicy fizyczni, ale studenci, biznesmeni i wyższa kadra kierownicza – elita. Jednak na dobre ruszyło się dopiero po naszej akcesji do UE w 2005 r. Już w roku 2006 Straż Graniczna zanotowała, że polską granicę przekroczyło 16 315 osób narodowości chińskiej, o 33 proc. więcej niż rok wcześniej. A nie pokazuje to rzeczywistej skali, bo połowa Chińczyków wjeżdżających do Polski nie potrzebuje wizy, gdyż dysponuje paszportem służbowym. Trudno stwierdzić dokładnie, ilu Chińczyków mieszka dziś i pracuje w Polsce. Na koniec 2011 r. ważne karty pobytu miało 3821 osób. Prawie 6 tys. osób miało pozwolenie na pracę (wobec 104 osób w 2004 r.). Według moich obliczeń to grupa dziesięciu tysięcy osób, z których jakieś trzy tysiące pracują w Warszawie i okolicach – szacuje Li Chi. Inne duże skupiska pracowników z Państwa Środka są tam, gdzie pojawiają się inwestycje chińskich firm – w okolicach Łodzi, Trójmiasta, Krakowa, w południowej części Polski.
Michael Qinhua skończył Południowochiński Uniwersytet Technologiczny w Kantonie. Od 1996 r. pracuje dla Huawei, w 2007 r. przeniósł się do Polski, to jego pierwszy kraj poza Chinami, w którym mieszka. Ale na razie nigdzie się stąd nie wybiera.
Staszek Wang jest absolwentem polonistyki na Uniwersytecie Języków Obcych w Pekinie. Ściągano tam najzdolniejszych uczniów z całego kraju. U nas mało osób zna wasz język, więc pomyślałem, że to dla mnie szansa – wspomina. Potem był rok nauki języka w Łodzi, zaczepił się w szanghajskiej firmie handlującej biżuterią z bursztynu, wreszcie praca w konsulacie w Gdańsku. Po pięciu latach bycia dyplomatą wrócił do domu. Ale zaraz kupił bilet do Warszawy, bo jego doświadczenie, znajomość realiów i ludzi przydały się w koncernie, który coraz prężniej rozwijał działalność w Europie Środkowej. I w Polsce.
Li Chi także jest po polonistyce, ze specjalizacją kulturoznawstwo. Pracę magisterską pisał o kulturze kulinarnej obu krajów, bo jak mówi, lubi jeść, a jeszcze bardziej gotować. Ale zanim rozkręcił w Warszawie interesy, był kierowcą, pracował w magazynie, handlował na Stadionie Dziesięciolecia. Zarabiał i oszczędzał. Teraz otwiera w stolicy drugi lokal.

Chińczyk lubi poimprezować

My bardziej niż wy czujemy napięcie życia – ocenia Staszek Wang. Chodzi mu o to, że Chińczyk musi bardziej się starać, żeby zabezpieczyć sobie byt. Ubezpieczenia społeczne czy zdrowotne nie są w ich kraju tak powszechne jak u nas. Dlatego ważna jest rodzina, na którą można liczyć. Robiąc plany na przyszłość, Chińczyk będzie myślał nie tylko o sobie, ale i prawnukach – co im zostawi. Rodzice wspierają dzieci finansowo, pomagają im kupić mieszkanie (w Pekinie to równowartość 30 tys. zł. za 1 mkw., w Hongkongu przynajmniej dwa razy więcej), opiekując się wnukami, ale wiedzą, że sami na starość nie będą cierpieli biedy. Dom, który wybudowałem w Warszawie, jest pomyślany na trzy pokolenia – mówi Li Chi. Zaprojektowała go jego mama.

Ich życie codzienne w Polsce nie różni się bardzo od tego, które pędzili w Chinach. Praca zajmuje najwięcej czasu. Po godzinach spotkania z przyjaciółmi, także polskimi. Gry komputerowe, oglądanie telewizji. Co jakiś czas wypad do ojczyzny. Zakupy, kino. Sport. Nie tworzą zwartej grupy, która trzyma się razem, kultywuje obyczaje, wydaje własne gazety. Chińczyk się wtapia w miejsce i czas. No, parę razy w roku gromadzą się na spotkaniach organizowanych przez chińską ambasadę, więc znają się nawzajem. Ale ważniejsze są więzi firmowe. Biznes. I imprezy, bo lubią poimprezować. Tyle że Chińczycy idą na kolację, zjedzą, wypiją, pogadają, i na tym koniec – śmieje się Yinfu Wang. Dla Polaków to początek imprezy, ruszają w miasto. No i jeszcze jedno: Chińczyk nie tańczy. Nas z kolei trudno zaciągnąć na karaoke.
Jak układa im się z Polakami? Zapewniają, że dobrze. Jeden zauważa: każdy z moich kolegów jest wysokiej klasy specjalistą, zna języki, mógłby pracować w dowolnym kraju na świecie. Niektórzy nasi bohaterowie albo ich znajomi pracowali w innych krajach w Europie, np. w Anglii. I widzą różnicę między Polakami a wyspiarzami. W Polsce ludzie są otwarci i ciekawi innych. Zaprzyjaźniają się. Zapraszają na wigilię, sylwestra. Na Wyspach nikt złego słowa Azjacie nie powie, ale dla Brytyjczyka jest on przezroczysty.

Nie ma kaczki za 6 złotych

Styl negocjacyjny Polaków jest bardzo podobny do chińskiego, ale Polacy są trochę bardziej formalni - uważa Michael Qinhua. Wysyłają więcej e-maili, przywiązują większą wagę do tego, co zostało napisane, zamiast zająć się istotą sprawy. U nas więcej spraw można załatwić na telefon. Mecenas Zacharzewski z kolei tak to ujmuje: w naszym kręgu kulturowym to, co zostało spisane i podpisane, jest święte. Dla Chińczyków bardziej od litery liczy się sens umowy. A jej warunki uznawane są za dynamiczne, w zależności od okoliczności. Przykład: zmienia się kurs waluty, więc można odroczyć np. termin zapłaty. Chińczycy nie pojmują, dlaczego procedury mają być ważniejsze od pomyślności wspólnie robionego biznesu. Obrażają się.
Polacy są świetnymi negocjatorami - mówią zgodnie Li Chi i Michael Qinhua. Tłumacząc na nasze, to oznacza, że będziemy się targowali do utraty sił. Mamy wdrukowane, że wszystko, co chińskie, powinno być tanie. Ale pewne rzeczy jeszcze tańsze niż tanie być nie mogą. Ja wiem, że np. kilogram kaczki kosztuje średnio 12 zł. tłumaczy obrazowo mój rozmówca. Jeśli ktoś mi proponuje mięso za 11 zł – cieszę się, bo robię dobry interes. Jak to jest 10 zł – zaczynam się zastanawiać. Ale jeżeli ktoś mi chce tę kaczkę opchnąć za 6 zł, to jej na pewno nie kupię. Bo albo nieświeża, albo kradziona, albo ktoś chce mnie w inny sposób obejść – śmieje się, nawiązując do afery z COVEC. Inna sprawa, że Chiny już dawno przestały być krajem, który jest tylko tani. Sprzęt produkowany w firmie, w której pracują obaj panowie Wang, zapewnia dostęp do usług telekomunikacyjnych jednej trzeciej populacji świata. W zeszłym roku na badania i wdrożenia Huawei wydał 4,8 mld dol. Mała firma importowa Li Chi (50 osób w Polsce, kilka w kraju) zatrudnia 4 projektantów. –Bo bielizna, by ją sprzedać, nie tylko musi mieć konkurencyjną cenę, lecz także musi być dobrej jakości i ładna oraz modna - tłumaczy Li Chi. I jeszcze raz podkreśla, że lubi negocjacje z naszymi rodakami, bo podnoszą ciśnienie w żyłach i dają satysfakcję. Choć, jak dodaje mec. Zacharzewski, nie zawsze jest nam łatwo się dogadać. – Chińczycy nie uznają słowa „nie” – opowiada. Mówią „może”, „pomyślimy”, „postaramy się”. A Polacy na tej podstawie od razu budują zamki na piasku.
Jednak poznajemy się coraz lepiej. Prowadzi to często do zabawnych sytuacji. Wspólniczka Zacharzewskiego, prawniczka z Pekinu, Jenny Chang, uważa, że już rozgryzła ludzi z Polski: Wy zawsze mówicie to, co naprawdę myślicie – uważa. Stara się nas naśladować, bezkompromisowo waląc wszystkim prawdę w oczy. I nie rozumie, dlaczego niektórzy się obrażają.