Jesienią 2013 r. została uchwalona nowelizacja polskiego postępowania karnego. Ma wejść w życie w roku 2015. Jej inicjator – Ministerstwo Sprawiedliwości – wiele sobie po tej reformie obiecuje. "Reforma"” to zresztą mało powiedziane. - To będzie trzęsienie ziemi. Największa od dwudziestolecia międzywojennego ingerencja ustawodawcy w tę materię – pisał na łamach DGP wiceminister Michał Królikowski. Celem tej reformy (lub jak kto woli rewolucji) jest uchronienie polskiego sądownictwa przed zapaścią spowodowaną dysproporcją pomiędzy ilością spraw a mocami przerobowymi polskich sądów. Jej sedno to wprowadzenie w Polsce radykalnie odmiennego niż dotąd modelu postępowania karnego. Czyli procesu kontradyktoryjnego, a więc modelu znanego Polakom dotąd najbardziej z amerykańskich filmów, w którym sędzia staje się wyłącznie arbitrem, a na jego oczach odbywa się walka na dowody pomiędzy prokuratorem i oskarżonym (lub jego adwokatem). Wygrywa bardziej przekonujący.
Teoretycznie brzmi to bardzo dobrze. Bo przecież nowa procedura w zasadniczy sposób odciąży sędziów, którzy do tej pory odgrywali w polskich postępowaniach karnych rolę kluczową. Ich zadaniem było bowiem dojście do prawdy. Co w praktyce oznaczało „podpieranie” słabszej strony sporu. I co tu dużo mówić, odwalanie części roboty za prokuratora albo adwokata, gdy ci nie stają na wysokości zadania. W czym więc problem? Ano w tym, że w polskiej rzeczywistości system kontradyktoryjny łatwo może zamienić sądy w maszynki do wydawania wyroków niesprawiedliwych. Zwraca na to uwagę były pierwszy prezes Sądu Najwyższego Lech Gardocki. „Oczywiście wszyscy wiemy, że w każdej sytuacji życiowej lepiej jest być bogatym niż biednym. Ale przy proponowanym modelu procesu, gdy tak dużo zależy od działania stron i ich prawników, jest to ważne szczególnie. Nie stać cię na skuteczną obronę? Jesteś mniej zaradny życiowo lub intelektualnie? Tym gorzej dla ciebie. Państwo w osobie sędziego będzie tylko biernie śledzić przebieg sporu” – dowodził w DGP. A argumenty, że przecież system kontradyktoryjny działa w krajach anglosaskich? Gardocki odpowiada na to krótko: Tego modelu nie da się jednym ruchem przeszczepić do polskiej rzeczywistości. Przecież nawet tam, skąd go zapożyczono, nie powstał on natychmiast. Tylko ewolucyjnie. Trochę jak angielski trawnik, który dlatego jest taki miękki i zielony, że strzyże się go i pielęgnuje od kilkuset lat.
Wieczni naśladowcy
Jak się nad tym głębiej zastanowić, to skok w reformę prawa karnego bardzo przypomina działania w innych dziedzinach życia publicznego, które próbowano uzdrawiać za pomocą importowanych rewolucji. Świetnie widać to na przykładzie reformy emerytalnej z lat 90. Schemat był bardzo podobny. W 1994 r. Bank Światowy opublikował głośny raport „Averting the Old Age Crisis” („Zapobieganie kryzysowi starzenia się społeczeństw”). Waszyngtońscy eksperci wskazali w nim, że w warunkach spadającej dzietności dotychczasowe publiczne systemy emerytalne oparte na zasadzie solidarności międzypokoleniowej nie wystarczą. I że należy zastąpić je (przynajmniej częściowo) prywatnym filarem kapitałowym. W roli wzoru do naśladowania obsadzony został model chilijski. Czyli system wprowadzony w latach 1980–1981 przez arcyliberalnych ekonomistów wykształconych w USA pod okiem m.in. Miltona Friedmana (zwanych z tego powodu niekiedy Chicago Boys). Polegał on na wprowadzeniu prywatnych kont emerytalnych dla wszystkich (nie licząc wojska), połączonym z gwarancją emerytury minimalnej. Wysokość składki ubezpieczeniowej została ustalona na dość niskim poziomie 10 proc. (plus dodatkowe 3 proc. na rentę inwalidzką i ubezpieczenie na życie), przez co wzrosły zarobki netto, a wraz z nimi popularność systemu. Po opanowaniu przejściowych kłopotów związanych z wprowadzeniem systemu (spirala inflacyjna 1982 r.) dykatorski rząd gen. Pinocheta wytrwał przy swoim zamiarze. W końcu gospodarka się odbiła. A wraz z nią salda chilijskich kont emerytalnych. To dlatego gdy na początku lat 90. Bank Światowy rozpoczął swoją krucjatę na rzecz reform systemów emerytalnych, model chilijski wydawał się wręcz idealny.
I właśnie tak przedstawiano go w Polsce, gdzie potrzeba daleko idącej prywatyzacji emerytur cieszyła się szerokim, ponadpartyjnym poparciem. Pracę nad kształtem prywatyzacji zaczął jeszcze SLD-owski wicepremier i minister finansów Grzegorz Kołodko. Przy pełnym poparciu innych kluczowych polityków lewicy (ówczesny minister pracy Leszek Miller był tu właściwie jedynym wyjątkiem). Reformę finalizowali zaś ochoczo przedstawiciele kolejnego – tym razem konserwatywnego – rządu AWS – UW. Na czele z Jerzym Buzkiem i Leszkiem Balcerowiczem. Ostatecznie polska reforma nie przyjęła kształtu aż tak radykalnego jak w Chile i zdecydowano się na system mieszany. Ale i tak przeszczepienie do polskiego modelu ultraliberalnych wzorców chilijskich było jak skok na główkę. Do basenu, który wodą napełniony był tylko do połowy. Dlaczego? Po prostu dlatego, że Polska lat 90. to nie było Chile. Specjalizujący się w tematyce emerytalnej noblista Peter Diamond wspomina, że w czasie badania chilijskiego modelu miał okazję wielokrotnie podróżować do Santiago i rozmawiać z oficjelami odpowiedzialnymi za tamtą reformę. „Pamiętam spotkanie z jednym z najważniejszych. Przyjął mnie w swoim gabinecie. A ja zobaczyłem na jego biurku gruby stos książek i analiz poświęconych regulacji rynków kapitałowych. Byłem zaskoczony, bo wcześniej wydawało mi się, że chilijscy ekonomiści to zdeklarowani przeciwnicy nadmiernej regulacji. Gdy go o to spytałem, odpowiedział, że byłoby wielką naiwnością pompować pieniądze obywateli w nieuregulowany rynek finansowy. To był element, którego absolutnie nie było wtedy w takich krajach jak Polska. Wrażenie, które odniosłem, było wręcz odwrotne. Dało się wyczuć przekonanie – podsycane jeszcze przez przedstawicieli organizacji finansowych – że kapitalizm to jest coś bardzo łatwego do ułożenia i do zorganizowania. Że wystarczy otworzyć giełdę i patrzeć, co się będzie działo” – powiedział w niedawnej rozmowie z DGP. I właśnie dlatego Polacy w latach 90. nie powinni byli papugować Chilijczyków. Również z powodu kosztów, które zawsze pojawiają się przy przechodzeniu od systemu publicznego do prywatnego. Bo nawet częściowa prywatyzacja emerytur zakłada zmniejszenie wpływów budżetowych, gdyż część składki emerytalnej trafia do prywatnych funduszy. Powstaje dziura, bo przecież państwo musi przez cały czas wypłacać emerytury na bieżąco. I dlatego na reformę wprowadzającą emerytury kapitałowe mogą sobie pozwolić tylko kraje bogate. I to tylko te, które potrafią generować nadwyżki budżetowe. Tak jak Norwegia, Australia i Szwecja. Albo kraje takie jak Chile w latach 80., czyli dyktatury mające dużo większe pole manewru w długofalowym kształtowaniu polityki gospodarczej.
Kolejny przykład: reforma polskiego systemu kształcenia zawodowego z 2012 r. Wzorowana wprost na systemie niemieckim, czyli faktycznie na mechanizmie edukacyjnym uważanym obecnie za najlepszy na świecie. Tak uważają nie tylko Niemcy, ale również... prezydent USA Barack Obama, który chwalił niemieckie zawodówki w jednym ze swoich orędzi do narodu. Na czym polega ten fenomen? Mówiąc szczerze, sekret jest dość banalny. I polega na udanym połączeniu zajęć teoretycznych i praktycznych. To model dualny, dzięki któremu niemiecki szklarz czy ślusarz już w szkole trafia do prawdziwych warsztatów. Tam ma szansę zobaczyć, jak jego zawód naprawdę wygląda. Często zresztą zaraz po ukończeniu edukacji trafia do tej samej firmy i dostaje w niej stałe zatrudnienie. A pracodawcy zwracają się o pieniądze zainwestowane w szkolenie młodego adepta. Od dwóch lat w Polsce niby jest podobnie. Tylko że na razie rzeczywistość mocno trzeszczy. Dyrektorzy szkół narzekają, że mają problem ze znalezieniem pracodawców gotowych zatrudnić praktykantów. Uczniowie nie garną się do praktyk z powodu bardzo niskich wynagrodzeń oferowanych im za nierzadko ciężką pracę. Zajęcia często zamieniają się więc w fikcję. Pracodawcy twierdzą z kolei, że z praktykantów nie mają wielkiego pożytku. I że nie są MAN-em, Siemensem albo Volkswagenem, by móc inwestować tak wiele w szkolenie narybku. I tak w kółko. W praktyce po raz kolejny okazuje się więc, że nie wystarczy skopiować dobry pomysł. Kluczem jest sprawienie, by zaczął dobrze funkcjonować w praktyce.
To tylko kilka przykładów. Znalazłoby się ich pewnie jeszcze o wiele więcej. Pamiętamy przecież, że Lech Wałęsa chciał budować w Polsce „drugą Japonię”. Grzegorz Kołodko twierdził, że jesteśmy środkowoeuropejskim odpowiednikiem azjatyckich tygrysów. Donald Tusk w kampanii 2007 r. przekonywał, że Polska powinna iść ścieżką Irlandii – a szczególnie kopiować tamtejszy model niskich podatków i kosztów pracy, co się zresztą udało. Teraz niektórym marzy się wejście Polski na ścieżkę węgierską. I tak dalej, i tak dalej.
Peryferie nie znają innej drogi
To wszystko, rzecz jasna, jakoś szczególnie nie dziwi. Historia innowacyjności polega przecież głównie na kopiowaniu dobrze funkcjonujących rozwiązań. Oczywiście nie jest tak, że każdy ściąga od każdego. Zazwyczaj porządek naśladowania układa się w sposób dość podobny. Gdy chodzi o rozwiązania systemowe, import idei to droga szczególnie często obierana przez kraje peryferyjne, które są kulturowo albo geograficznie związane z rozwiniętym Zachodem. Ale jednocześnie mają świadomość swojego zacofania. Czyli takie jak wypisz wymaluj... Polska. To zresztą żadna tajemnica. My, Polacy, jesteśmy wobec Zachodu opóźnieni i doskonale o tym wiemy. Jednym z pierwszych zapisanych dowodów na świadomość tego zacofania jest książka Stefana Garczyńskiego, zamożnego wielkopolskiego posesjonata, a potem nawet wojewody poznańskiego. Nosi ona charakterystyczny dla tamtych czasów (rok 1733) długaśny tytuł „Anatomia Rzeczypospolitey Polskiey. Synom Oyczyzny ku przestrodze y poprawie. Mianowicie o sposobach zamnożenia Polskę ludem pospolitym, konserwowania dziatwy wiejskiey przez niedostatek y niewygody marnie ginącej, y wprowadzenia handlow y manufaktur zagranicznych”. Historyk i publicysta (od którego zaczerpnąłem ten wymowny przykład) Adam Leszczyński widzi w tekście Garczyńskiego jedną z pierwszych pochwał raczkującego wtedy na Zachodzie uprzemysłowienia. I jeden z pierwszych zapisanych postulatów, że trzeba wreszcie zacząć przeszczepiać zachodnie rozwiązania nad Wisłę. W celu modernizacji Rzeczypospolitej. Książka zbąszyńskiego posesjonata jest jednocześnie zapowiedzią refrenu przewijającego się przez całą polską publicystykę ekonomiczną następnych stuleci. Zwłaszcza po szoku wynikającym z utraty niepodległości, gdy zapóźnienia szlacheckiej Polski nie dało się już ukryć. Przez cały wiek XIX i XX polscy autorzy będą pisali o potrzebie implantowania w Polsce sprawdzonych zachodnich rozwiązań. Więcej, to właśnie zamknięcie się na ekonomiczne i polityczne nowinki z Zachodu (zniesienie pańszczyzny, monarchia absolutna) stało się wkrótce najbardziej popularnym wytłumaczeniem dramatu polskich rozbiorów. A jeśli dobrze poszukać, to bardzo podobne dyskusje znaleźć można w publicystyce innych krajów peryferyjnych, późnoosmańskiej Turcji, Rosji albo postkolonialnej Ameryki Południowej. Wszędzie tam na przestrzeni ostatnich kilkuset lat powraca ta sama pokusa: zaprowadzenia radykalnej modernizacji na modłę zachodnią. Jeśli trzeba – siłą i nie licząc się z konsekwencjami. To element wspólny tureckiego kemalizmu, forsownego sowieckiego uprzemysłowienia czy neoliberalnych terapii szokowych w Polsce czy krajach latynoamerykańskich. Wygląda więc na to, że taki już niestety los peryferii.
No dobrze. Załóżmy, że peryferie nie mają w zasadzie innego wyjścia, jak naśladować bogatszych i potężniejszych. Nawet wtedy pozostaje jednak kwestia, do którego momentu takie kopiowanie pomaga, a kiedy zaczyna po prostu szkodzić. Dlatego za każdym razem warto pytać o jego sens. Bo procesy modernizacyjne raz wprawione w ruch mają niestety tendencję do tego, by stawać się celem samym w sobie, a nie środkiem do tego celu prowadzącym. Świetnie obrazuje to anegdota przytoczona przez Daniego Rodrika, pochodzącego z Turcji ekonomistę amerykańskiego Uniwersytetu Princeton. Wspomina on, jak kilka lat temu, wizytując jeden z niewielkich krajów Ameryki Łacińskiej, złożył kurtuazyjną wizytę tamtejszemu ministrowi finansów. Z tej okazji polityk przygotował nawet prezentację w Power Poincie, która miała zobrazować najnowsze osiągnięcia gospodarcze państwa. Każdy kolejny slajd wyliczał z dumą przeprowadzone reformy: bariery handlowe zostały zniesione, zlikwidowano kontrolę cen, a wszystkie przedsiębiorstwa publiczne sprywatyzowano. Wprowadzono też restrykcyjną politykę fiskalną, dług publiczny utrzymywano na niskim poziomie, zlikwidowano również inflację. Rynki pracy były tak elastyczne, jak to tylko możliwe. Nie kontrolowano handlu walutami ani przepływu kapitału, a gospodarka była otwarta na inwestycje zagraniczne. „Przeprowadziliśmy wszystkie reformy pierwszej generacji, wszystkie reformy drugiej generacji, a teraz przystępujemy do przeprowadzenia reform trzeciej generacji” – mówił z dumą minister. Niestety w praktyce gospodarka odnotowywała znikomy wzrost, prywatne inwestycje pozostawały na bardzo niskim poziomie, a ubóstwo i poziom nierówności stale się zwiększały.
To obrazek, od którego Rodrik rozpoczyna swoją (wydaną kilka lat temu) książkę „Jedna ekonomia. Wiele recept”. I już sam tytuł jest bardzo wymowny. Bo autor pokazuje w niej, że jeśli się uważniej przyjrzeć rozwojowi świata choćby w ostatnich 50 latach, to mamy do czynienia z samymi zagadkami. Ameryka Południowa reformowała się zgodnie z wytycznymi międzynarodowych instytucji finansowych i dreptała w miejscu. Tymczasem kraje azjatyckie szły do przodu w niesamowitym tempie, choć z zaleceniami konsensusu waszyngtońskiego nie liczyły się wcale (Chiny) lub prawie wcale (Korea Południowa). Na przykład władze chińskie, zamiast prywatyzować ziemię i aktywa przemysłowe, wprowadziły nieznane gdzie indziej rozwiązania instytucjonalne. Takie jak system odpowiedzialności gospodarstw domowych oraz przedsiębiorstw miejsko-wiejskich. Formalnie prawa własności należały tam nie do osób prywatnych czy rządu centralnego, lecz do lokalnych komun. Administracja lokalna chętnie zapewniała koniunkturę tym przedsiębiorstwom, ponieważ przynosiły one profity bezpośrednio dla niej. Efektem był boom w inwestycjach i rozwoju przedsiębiorczości w prowincjonalnych Chinach, które doradcy z MFW mogli obserwować tylko z szeroko otwartymi ze zdziwienia ustami – takich nieszablonowych pomysłów w ogóle nie było w ich podręcznikach. Podobnych przykładów jest u Rodrika mnóstwo. I dowodzą tego, na co już w latach 90. zwracał uwagę noblista Douglass North: „Gospodarki, które przyjmują reguły innej gospodarki, będą miały zupełnie inne wyniki z uwagi na inne normy i na ich egzekucję. Dlatego przeniesienie reguł politycznych i gospodarczych z Zachodu do krajów Trzeciego Świata czy Europy Wschodniej nigdy nie będzie wystarczającym warunkiem osiągnięć gospodarczych”.
Odrębna kultura myślenia
Jeżeli przykłady zaczerpnięte od Rodrika wydają się bardzo odległe, zawsze można sięgnąć do prac młodego czeskiego ekonomisty z Uniwersytetu w Mannheim Jana Drahokoupila. Drahokoupil stara się wypełniać pewną lukę w myśleniu o państwie i gospodarce, która – jego zdaniem – wciąż jest bardzo widoczna w naszej części Europy. Tak jakby Polska, Czechy, Węgry, Ukraina czy nawet Rosja wciąż tkwiły w szoku po spektakularnym upadku bloku wschodniego oraz wielkiej transformacyjnej smuty. W efekcie nawet myśląc o swoich własnych politycznych wyzwaniach, sięgają do pojęć i etykietek zaimportowanych z Zachodu, próbując podzielić rozwiązania na liberalne albo lewicowe. Podczas gdy wschodnioeuropejska rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana. I dużo lepiej patrzeć na nią jako na układankę złożoną z bardzo różnych klocków. Często wzajemnie do siebie niepasujących i nierzadko wymagających nowego ułożenia.
Idąc taką drogą, dużo łatwiej zauważymy coś, co powinno być zauważone już dość dawno temu. A mianowicie to, że w Polsce pilnym zadaniem jest wytworzenie czegoś w rodzaju własnej kultury myślenia o gospodarce, państwie czy społeczeństwie. To, że takie kultury istnieją w wielu miejscach świata, jest więcej niż pewne. Nawet w czasach globalizacji. Widać to choćby w takich eksperymentach jak ten przeprowadzony kilka lat temu przez Marion Fourcade, socjolożkę z Berkeley i autorkię książki „Economists and Societies” („Ekonomiści i społeczeństwa”). Fourcade najpierw rozesłała ankiety do całej masy zawodowych ekonomistów z czterech krajów rozwiniętych o bogatej tradycji tej nauki. Znajdowały się tam pytania fundamentalne, np. czy nakładanie nowych taryf i kwot ma wpływ na zmniejszenie dobrobytu albo czy deregulacja gospodarki przyniesie poprawę jej efektywności. Odpowiedzi różniły się fundamentalnie właśnie ze względu na kraj pochodzenia ekonomisty. Trzy czwarte ekonomistów amerykańskich uznało na przykład, że deregulacja służy gospodarce, ale już w Kanadzie z takim stawianiem sprawy zgadzała się ledwie połowa ankietowanych. Z kolei we Francji większość (56 proc.) uważała nawet, że deregulacja nie zwiększa efektywności ekonomicznej. Czy te różnice nie są dziwne? Przecież badani naukowcy żyją w krajach znajdujących się na podobnym poziomie rozwoju, czytają nawzajem swoje prace, spotykają się na międzynarodowych konferencjach. A jednak się różnią. Dlaczego? Bo każdy, oceniając choćby problem deregulacji, odnosi się do realiów własnej gospodarki. Każdy też (i dotyczy to nawet ekonomistów) jest po uszy zanurzony w swojej własnej kulturze. I dlatego dla Francuza jej filarami będzie doktryna o ograniczonej naturze własności prywatnej, myślenie o ekonomii jako dodatku do polityki (a nie odwrotnie), duży szacunek dla państwowych rozwiązań technokratycznych albo dla instytucji. U Amerykanina, Kanadyjczyka czy Brytyjczyka akcenty będą zupełnie inne.
Nie ma powodu, by zakładać, że Polska takiej specyfiki nie posiada. Albo nawet jeśli ją posiada, to powinna się jej wyrzec w imię mechanicznej modernizacji. Jest odwrotnie. Wraz z wchodzeniem III RP w dorosłość coraz bardziej widać, że polska szkoła ekonomiczna, polityczna czy społeczna bardzo by się nam przydała. Właśnie po to, żeby umieć dokręcać te specyficzne nadwiślańskie śrubki, nie czując za każdym razem, że przystawiamy do nich narzędzia (keynesizm, liberalizm), które do nich nie pasują. Bo zostały wymyślone w zupełnie innych gospodarkach i właśnie dla nich. Bez wątpienia znajdą się krytycy, którzy w takim stawianiu sprawy wietrzyć będą jakiś rodzaj powrotu do XIX-wiecznego nacjonalizmu. Tylko że zupełnie nie o to chodzi. Bo przecież taka szkoła może równie mocno czerpać z tradycji lewicowej, jak i prawicowej.
Przywołajmy na koniec wspomniane już wcześniej kraje azjatyckie. One w okresie powojennym brały sobie szczyptę konsensusu waszyngtońskiego i mieszały to z porcją osadzonego w kulturze dalekowschodniej etatyzmu. I wyszedł im cud gospodarczy. Kopiowanie składników ich recepty nie ma oczywiście sensu. Ale sam pomysł na napisanie własnej książki kucharskiej na temat dobrej gospodarki już zdecydowanie tak.
Peryferie nie mają innego wyjścia, jak naśladować bogatszych i potężniejszych. Nawet wtedy pozostaje jednak pytanie, do którego momentu takie kopiowanie pomaga, a kiedy zaczyna szkodzić. Bo procesy modernizacyjne raz wprawione w ruch mają tendencję do tego, by stawać się celem samym w sobie, a nie środkiem do tego celu prowadzącym