Z oficjalnych danych wynika, że w 2016 r. na świat przyszło 0 13 tys. więcej małych Polaków niż rok wcześniej. Tendencja wzrostowa nie tylko cieszy, ale także kryje sporo niespodzianek. Z dokładnych analiz przeprowadzonych przez prof. Irenę Kotowską, dyrektor Instytutu Statystyki i Demografii w SGH, wynika, że największy przyrost był widoczny w grupie dzieci, które urodziły się jako drugie oraz jako trzecie. I to one odpowiadają za wyższy przyrost naturalny w zeszłym roku. Bo narodzin pierworodnych było w 2016 r. niewiele więcej niż w poprzednich latach.

Zmęczeni wyścigami

Na powiększanie rodziny do modelu 2+3 decydują się przede wszystkim mieszkanki dużych miast z wyższym wykształceniem. Jak przekonują eksperci, może to świadczyć o tym, że pokolenie lemingów zmęczone wyścigiem szczurów już nie tylko karierę uważa za dowód sukcesu. Staje się nim również wielodzietna rodzina.
Reklama
– Duża liczba potomstwa zaczyna świadczyć o tym, że kogoś na to stać. Tak jak to się dzieje w krajach zachodnich – przyznaje demograf prof. Piotr Szukalski. Jego zdaniem dowodzą tego także dane dotyczące rosnącej dzietności w stolicy. Jeszcze w 2009 r. znajdowała się w ogonie polskich miast, jeśli chodzi o wskaźnik dzietności (grubo poniżej średniej krajowej). W 2016 r. trend był już inny. Stolica była na trzecim miejscu w grupie dużych miast ze współczynnikiem 1,41 dziecka na kobietę. Średnia to 1,32.
Zdaniem ekspertów aspirująca klasa średnia czuje się bezpieczniej. Sprzyja jej koniunktura gospodarcza, a jej przedstawiciele mają pracę, co buduje korzystny klimat do powiększania rodziny. Zdaniem prof. Szukalskiego wpływ na to ma także program 500 plus, który stanowi zachętę finansową. I jest pewnego rodzaju gwarantem materialnego zabezpieczenia rodziny.
Dalszy ciąg materiału pod wideo

Bo nie było kryterium

Zdaniem wiceministra rodziny Bartosza Marczuka, odpowiedzialnego za 500 plus, najnowsze dane to świetny wynik. Taki był główny cel programu: zachęty do rodzenia kolejnego dziecka. – Dlatego nie wprowadzono kryterium dochodowego przy drugim i kolejnych dzieciach – mówi Marczuk.
Zdaniem prof. Ireny Kotowskiej to efekt wielu czynników: spadku bezrobocia, ale też długotrwałej prorodzinnej polityki państwa wprowadzanej już za poprzedniego rządu (m.in. karta dużej rodziny, ulgi podatkowe na dzieci, wydłużenie urlopów macierzyńskich oraz poprawa dostępności opieki żłobkowo-przedszkolnej). Jednak duży wpływ ma także demografia – na dziecko zdecydowała się grupa kobiet, dla których mogła to być ostatnia chwila (Demografowie mają na to specjalne określenie: "zrealizowały odłożone plany prokreacyjne”). Czyli kobiety między 30. a 34. rokiem życia. Ale także grupa w wieku od 35. do 40. lat. Stanowi ona obecnie sporą część populacji.

Potrzeba nam kobiet

Z tych powodów prof. Irena Kotowska studzi optymizm – jej zdaniem o liczbie urodzeń będą decydować głównie przewidywane zmiany w populacji kobiet w wieku 15–49 lat i ich struktury wieku. A dane są nieubłagane: do 2030 r. nie tylko zmniejszy się o 14 proc. liczba kobiet w wieku rozrodczym, ale przede wszystkim systematycznie będzie spadać liczba tych w wieku o najwyższej płodności, czyli w wieku 25–29 i 30–34 lata. W 2020 r. przewidywany spadek w stosunku do 2015 r. wyniesie odpowiednio 14 proc. i 12 proc., a w 2030 r. już 36 proc. i 38 proc.
Bez kobiet, które mogą urodzić, nawet 500 plus nie pomoże.