p

Włodzimierz Bolecki*

Elity między III i IV RP

Elity intelektualne potraktowały projekt IV RP jako konstrukt retoryczny, ponieważ intelektualiści w instytucjach, decyzjach czy procedurach dostrzegają raczej idee niż rozwiązywanie praktycznych problemów. Pojedyncze sformułowania, a nawet irytująca elokwencja jakiegoś polityka przesłaniają im rzeczywistość. Dlatego nie zrozumieli, że w projekcie IV RP chodzi jednak o zasadnicze kwestie ustrojowe wymagające rozwiązania - tak by Rywin zaraz po wyjściu na wolność znów nie przyszedł do Michnika z nową propozycją. Inaczej mówiąc, projekt IV RP potraktowali jako wojnę dyskursów, a nie konieczność praktycznych decyzji zmieniających cały system.

Reklama

Niechęć elit intelektualnych wobec rządów PiS nie była dla mnie nigdy zaskoczeniem, ponieważ intelektualiści w Polsce są upolitycznieni. Jest to związane z historią PRL, ale zasadniczą cezurą był rok 1992, tzn. odwołanie rządu Jana Olszewskiego i sprawa ówczesnej lustracji. Ocena spadku po PRL, kwestia wpływu Służby Bezpieczeństwa na instytucje państwowe, na środowiska zawodowe (zwłaszcza te opiniotwórcze) była i pozostała do dziś kością niezgody. Dzisiejsza niechęć do rządów PiS jest efektem podziałów światopoglądowych, politycznych, a także personalnych, których kulminacją był rok 1992.

Organem przeważającej części polskich elit jest "Gazeta Wyborcza", która przez wszystkie lata III RP forsowała własny projekt polityczny. W jego centrum znajdował się sojusz ludzi reprezentujących tzw. liberalne skrzydło PZPR oraz wybrane nurty "Solidarności" symbolizowane przez wielkie nazwiska opozycji demokratycznej: Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Zbigniewa Bujaka i innych. Ten projekt w 2005 roku poniósł totalną klęskę, mimo że "Gazeta Wyborcza" ma ogromne zasługi na wielu polach, także w dziedzinie ukazywania patologii polskiego życia publicznego. Źródeł tej klęski było wiele, jedno z nich to dyskurs dzielący polskie społeczeństwo na swoich i wrogów, postępowców i zacofańców, dyskurs wykluczający jednych i antagonizujący wszystkich. Rzecz w tym, że spora część polskich elit przyjęła ten dyskurs za własny. Cui bono?

Mam wrażenie, że elity te przyjęły za własne standardy zachowania elit politycznych. Te ostatnie zaś dzielą świat na rządzących i opozycję. Taki biegunowy podział stał się światopoglądem elit, które towarzyszą życiu politycznemu jako grupa opiniotwórczego wsparcia "naszych". Intelektualiści na początku lat 90. nie zorientowali się, że czas, gdy życie polityczne podzielone było wyłącznie według kryteriów moralnych, minął, a oni sami zaczęli brać udział w bezwzględnej walce politycznej. Spora część elit intelektualnych przestała spełniać funkcje eksperckie, stała się stroną w sporach partyjnych, zapominając, że zadaniem elit w państwie demokratycznym jest wyjaśnianie źródeł konfliktów i procesów politycznych i tworzenie wokół nich społecznego konsensusu. Zamiast analizować racje różnych stron, opowiedziano się tylko za jednym projektem politycznym, tak jakby intelektualiści mieli kontakt tylko z jedną grupą społeczną, czyli sami ze sobą. Tymczasem dojrzałość elit i ich ogólnospołeczna funkcja musi opierać się na rozumieniu problemów całego społeczeństwa. W przeciwnym razie zachowania elit przypominają ironiczne sformułowanie Bertolta Brechta, że należy wybrać sobie inny naród, bo ten, który jest, nie spełnia oczekiwań.

Reklama

Sądzę, że pierwszymi politykami, którzy wyciągnęli wnioski z tej sytuacji, byli przywódcy PiS. Dylematem społecznym i politycznym III RP było niewątpliwie pytanie znane od końca XVIII wieku: jaka jest rola elit w przeprowadzaniu reform? Mechanizm państwa komunistycznego zakładał nieliczenie się ze społeczeństwem. Podejrzewam, że ukrytą przyczyną niechęci części elit do projektu IV RP jest specyficzny odcisk na mentalności, to znaczy wiara, że właśnie one w demokratycznym państwie są solą ziemi. Społeczeństwo jest nierozumne, niewykształcone, niezainteresowane reformami, a sam fakt posiadania przez elity idei, niekiedy znakomitych, jest wystarczającą legitymizacją ich kierowniczej roli. Niestety, w państwie demokratycznym o wszystkim decyduje wyborcza kartka. Głos profesora uniwersytetu i tzw. menela mają przy urnie wyborczej tę samą wartość.

Na początku lat 90. zapomniano, że jeżeli zignoruje się tę zasadę, społeczeństwo prędzej czy później upomni się o swoje prawa. Samoobrona i LPR są przecież produktem (po części koszmarnym) sposobu wprowadzania reform w III RP, głosem wykluczonych z ówczesnej transformacji, dzięki którym polityczni watażkowie stworzyli własne partie. PiS wyciągnęło z tego trafne wnioski. Choć jest partią kierowaną przez inteligentów, w tym wielu znanych działaczy opozycji i "Solidarności", zrozumiało, że poparcie elit - jeśli w ogóle się je uzyska - będzie niewystarczające. Do przeprowadzenia głębokich reform potrzebne jest poparcie innych grup społecznych. Wcześniejsze partie inteligenckie, takie jak Unia Demokratyczna czy Unia Wolności, działały na zasadzie zamkniętych klubów. Nie rozumiały podstawowego warunku istnienia partii, jakim jest umiejętność stałego poszerzania elektoratu.

"Ukrytą przyczyną niechęci części elit do projektu IV RP jest wiara, że właśnie one w państwie są solą ziemi. Niestety, w państwie demokratycznym o wszystkim decyduje wyborcza kartka"

Włodzimierz Bolecki

p

*Włodzimierz Bolecki, ur. 1952, badacz literatury, krytyk, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN. Zajmuje się głównie literaturą polską XX wieku. Znawca twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Mackiewicza i Bruno Schulza. Opublikował m.in. książki "Poetycki model prozy w dwudziestoleciu międzywojennym" (1982), "Ptasznik z Wilna: o Józefie Mackiewiczu" (1991), "Prawdy niemiłe" (1993), "Inna krytyka" (2006), a także cykl rozmów z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim.