Po poniedziałkowym fiasku rozmów wydawało się, że ewakuacja pacjentów jest przesądzona. Tym bardziej że w nocy z poniedziałku na wtorek czteroletni chłopiec z ciężkim urazem głowy po wypadku drogowym i 68-letni mężczyzna z zawałem serca nie zostali przyjęci do szpitali w Radomiu i transportowano ich helikopterem do Warszawy. Jednak we wtorek od samego rana zwaśnione strony znowu usiadły do rozmów.

Reklama

Porozumienie osiągnięto we wszystkich trzech strajkujących w Radomiu lecznicach: Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym, Radomskim Szpitalu Specjalistycznym i Szpitalu Psychiatrycznym. Z nieoficjalnych informacji wynika, że medycy zgodzili się na o wiele skromniejsze pieniądze niż te, których początkowo żdali. Lekarz z drugim stopniem specjalizacji będzie dostawał 1,4 średniej krajowej (czyli ok. 3900 zł brutto), a z pierwszym stopniem - 1,2 średniej (3400 zł). Oznacza to podwyżkę o około 1200 zł brutto.

Jak dowiedział się DZIENNIK, radomskie szpitale mają otrzymać z NFZ 5 mln zł za tzw. nadwykonania - Fundusz zapłaci za dodatkowe, niezakontraktowane zabiegi za 2006 i 2007 r. Te pieniądze właśnie będą przeznaczone na podwyżki.

Przeciąganie liny między lekarzami a dyrektorami trwało wczoraj blisko osiem godzin. Na spotkaniu z ministrem Zbigniewem Religą lekarze nie szczędzili mu swojej goryczy. "Gdybyśmy nie protestowali tyle miesięcy, to nie byłoby żadnych podwyżek. Te pieniądze musieliśmy wam wyrwać siłą" - krzyczał jeden z nich.

Reklama

Lekarze postawili ministrowi warunek. Wrócą do pracy, jeśli podwyżki dostaną medycy ze wszystkich protestujących lecznic. Wszystko przez to, że dyrektor szpitala psychiatrycznego nie brał udziału w negocjacjach. Gdy Religa zapewnił, że przystaje na to, na sali rozległy się gromkie brawa. "To nie jest porozumienie, które wszystko załatwia, a my nie jesteśmy superszczęśliwi - komentował na gorąco Julian Wróbel, szef Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. - Ale z podwyżki jestem zadowolony".

Lekarze ugrali naprawdę sporo. Już za rok ma być bowiem kolejna podwyżka pensji. Czy jednak szpitale będą w stanie udźwignąć ich ciężar? Luiza Staszewska, dyrektorka Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu, nie chciała powiedzieć, ile podwyżki będą kosztowały jej szpital. Placówka jest zadłużona na blisko 20 mln zł.

Staszewska powiedziała tylko, że od pieniędzy ważniejsze są bezpieczeństwo i zdrowie pacjentów. Argument ten przypominał wczoraj również jak mantrę Zbigniew Religa. "Udało się nam dojść do porozumienia, mając na względzie dobro pacjentów. Lekarze wracają do pracy, chorzy mogą spać spokojnie" - mówił z satysfakcją minister.

Reklama

Cieszyli się też lekarze. "Chcę wrócić, leczyć ludzi. Lubię swoją pracę, ale to była sprawa honorowa" - mówiła Marta Sprawka, radiolog z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu. Odetchnęli ordynatorzy, którzy pracują non stop od kilku dni, bez chwili wytchnienia, nierzadko bez snu. "Ewakuacja byłaby najgorszym rozwiązaniem, kilku moich pacjentów nie nadaje się do transportu. Niektórzy są po groźnych urazach" - tłumaczył Marek Pastuszko, ordynator oddziału neurochirurgicznego w WSS, od trzech dni w pracy.

Optymizmu, jaki zapanował w Radomiu, mogą tylko pozazdrościć pacjenci szpitala w Mielcu. Tam "poaru" wciąż nie udało się ugasić. Wczoraj przez kilka godzin trwała ewakuacja. Łącznie wywieziono już 60 chorych.
Pustkami świeci częstochowski Szpital Najświętszej Maryi Panny. Z powodu zwolnienia się z pracy większości lekarzy została tam garstka pacjentów.

Groźna sytuacja jest też w Tychach. W Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym nr 1 od 1 października za pracę podziękowali wszyscy ortopedzi. To jedyny taki oddział w regionie. Jeszcze niedawno na oddziale i w poradni chirurgii urazowo-ortopedycznej pracowało 12 lekarzy opiekujących się chorymi na 66 łóżkach. W tej chwili pacjentami zajmuje się dwóch lekarzy.

Szef resortu zdrowia obiecał wczoraj, że będzie teraz mediował w całej Polsce: w Warszawie, Gdańsku i Końskich.



Ordynator jest jak kapitan, schodzi ze statku ostatni

MACIEJ STAŃCZYK: O której pan dzisiaj przyszedł do pracy?
DARIUSZ BORKOWSKI
: Od 31 lat, dzień w dzień, jestem w pracy przed godziną siódmą rano. Nawet teraz, gdy nie prowadzę konsultacji, bo zwyczajnie nie mam kogo konsultować. O 7.45 mam pierwszy obchód. Piętnaście minut później drugi. W obecnej sytuacji szpitala mam tylko jeden, późniejszy obchód.

Został pan sam?
Mam jeszcze dwóch asystentów, którzy nie skończyli specjalizacji kardiochirurgicznej i dlatego nie złożyli wypowiedzeń. Gdyby przerwali specjalizację, musieliby zaczynać ją od nowa. Wyczekujemy na to, jak rozwiąże się sytuacja. Dzień zaczynam od słabej kawy, przygotowuję referat i czekam. W pracy teoretycznie powinienem być do 15.05.

Dlaczego teoretycznie?

Bo dzisiaj mam dyżur i będę w szpitalu do rana. O 7.30 powinienem go skończyć i wrócić do domu, ale dalej będę w szpitalu. Będę czekał, aż moi koledzy wrócą do pracy.

Dopiero, gdy się pojawią, będzie pan mógł wrócić do domu i odpocząć?
Nie, bo wtedy będę musiał wreszcie przystąpić do operacji. Na kardiologii czeka trzech pacjentów, którzy powinni być operowani. Nie mogą długo czekać. Nie powinni być też przenoszeni do innych placówek. To w każdej chwili może zagrozić ich życiu.

A co jeśli pacjent nagle gorzej się poczuje, będzie musiał zostać zoperowany, a pana koledzy nie wrócą do pracy?

Jestem kardiochirurgiem od 27 lat. Jak będzie potrzeba, to przeprowadzę operację nawet tylko w obecności instrumentariuszki.

To kiedy w końcu wróci pan do domu?

Nie wiem. Trzy tygodnie temu przyszedłem do pracy w czwartek przed siódmą rano, a wyszedłem w sobotę przed północą. Teraz jestem w pracy od wtorkowego poranku. Może w środę w południe wpadnę do domu?

Nie miał pan chwili załamania? Nie pomyślał, by rzucić to wszystko i poszukać pracy gdzie indziej, w szpitalu, który nie strajkuje?
Owszem, nie miałbym problemu ze znalezieniem pracy. Ostatnio dostałem ofertę ze szpitala na Banacha w Warszawie. Ale ja tworzyłem ten oddział od podstaw, jak mógłbym zostawić swoją załogę? Jestem jak kapitan, który schodzi ze statku ostatni.

Czuje pan, że ten statek tonie?

Tak. Ale jestem optymistą, jak wielu moich kolegów. Jako lekarz nie wyobrażam sobie ewakuacji pacjentów.



















dr Dariusz Borkowski, ordynator oddziału kardiochirurgii w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Radomiu