Tajemniczy „Gejobomber” zdołał niemal całkowicie sparaliżować Warszawę - i to na trzy dni przed drugą turą wyborów prezydenckich. Rankiem 20 października 2005 r. miasto stanęło w korkach, a zdenerwowani ludzie z niepokojem wymieniali się informacjami o bombach znalezionych w kluczowych punktach stolicy. Ładunków - a dokładnie atrap zaopatrzonych w przewody i zegary - było 15, położono je na przystankach autobusowych, przy największych rondach, w metrze.

Reklama

I to w zasadzie jedyne pewne fakty w całej sprawie - kto i dlaczego je podłożył, jest do dziś tajemnicą. Bezowocne śledztwo zostanie więc zakończone. "Umorzenie nastąpi z powodu niewykrycia sprawców" - mówi DZIENNIKOWI prokurator z Prokuratury Krajowej.

Prowadzący sprawę warszawscy śledczy czekają jeszcze na ostatnią ekspertyzę biegłych, ale nie zmieni ona sytuacji: prokuratorzy i policja znaleźli się w ślepym zaułku. Czyżby sprawa „Gejobombera” była zbrodnią doskonałą? "Zbrodni doskonałej nie ma. To efekt nieudolności policji, która mimo koncentracji sił nie rozwiązała prestiżowej sprawy, bo np. nie ma informatorów" - mówi profesor Brunon Hołyst, kryminolog.

Tyle że policja na początku szybko uzyskała kilka obiecujących tropów. Jednym z nich były e-maile rozesłane w pamiętny poranek do kilku redakcji o treści: „Kaczyński = wojna. To ostrzeżenie! Walczymy z dyskryminacją homoseksualistów i homofobią. Mamy prawdziwe bomby i nie zawahamy się ich użyć”. List był podpisany przez „Brygady Silny Pedał i GayPower” - stąd sprawcę zaczęto nazywać „Gejobomberem”. Śledczy ustalili, że listy elektroniczne wysłano z kafejki internetowej w jednym z warszawskich centrów handlowych. W zapisie z monitoringu znaleziono zdjęcie sprawcy - chłopaka w kapturze i czapce bejsbolówce. Nie udało się jednak go zidentyfikować, odkryte na fałszywych ładunkach ślady DNA też prowadziły donikąd - pisze DZIENNIK.

Eksperci analizujący treść e-maili uznali, że autor lub autorzy byli młodymi inteligentnymi ludźmi mającymi poczucie odepchnięcia od społeczeństwa. Nie byli jednak homoseksualistami, ale raczej anarchistami nielubiącymi Lecha Kaczyńskiego - ówczesnego prezydenta Warszawy i kandydata na prezydenta RP. Ale mimo tych ekspertyz policjanci równo rok po fałszywym alarmie zdecydowali się pójść tropem „gejowskim” i w rezultacie kompromitująco wpakowali się... w kampanię reklamową napoju dla gejów.

A doszło do tego tak: w październiku 2006 r. funkcjonariusze odkryli na portalu www.gejowo.pl informację „Gay Power zapowiada swoje ujawnienie”. Policjanci uznali, że skoro list o podłożeniu bomb podpisano „GayPower”, to wreszcie uzyskali brakujący element, i zaczęli badać trop. W rzeczywistości „Gay Power” był nazwą wprowadzanego właśnie na rynek napoju energetyzującego. Policjanci popełnili wtedy kolejny błąd - dali się wrobić siedzącemu w areszcie oszustowi, który oskarżył o podłożenie bomb swojego byłego pracownika Romana W. Traf chciał, że W. był menedżerem w klubie gejowskim, w którym promowano napój Gay Power. Policja poskładała te informacje do kupy i triumfalnie zatrzymała Romana W.

Sukces zamienił się szybko w totalną klapę. Oszust, który oskarżył menedżera, okazał się narzeczonym policjantki z elitarnego Biura Wywiadu Kryminalnego Komendy Głównej Policji. W dodatku niedługo potem uciekł z obserwacji psychiatrycznej - z pomocą owej funkcjonariuszki. Trop „gejowski” rozsypał się całkowicie, i tak zostało do dziś. "Szkoda, że nie wyjaśniono tej sprawy, to prztyczek w nos dla całego wymiaru sprawiedliwości" - ocenia były szef MSWiA Marek Biernacki (PO), dziś szef sejmowej komisji spraw wewnętrznych i administracji.