Projekt ustawy jest już gotowy i czeka na rozpatrzenie przez Radę Ministrów. Ale już budzi kontrowersje.

Adam Marasek, zastępca naczelnika TOPR, podkreśla, że trudno walczyć ze zwyczajem "rozgrzewania się" na stoku. "Wszystko jest dla ludzi, tylko trzeba się kontrolować" - mówi. "Obawiam się, że to będzie martwe prawo. Policja nie postawi przecież patroli na każdym stoku".

Reklama

Policjanci przyznają, że w polskim prawie nie było dotąd żadnego zakazu jazdy na nartach po wypiciu grzańca. "Nawet jeśli policjant widział narciarza wychodzącego z karczmy chwiejnym krokiem i idącego do wyciągu, to nie było przepisu, który umożliwiałby interwencję" - mówi Monika Broś, rzeczniczka zakopiańskiej policji, ale od razu też dodaje, że trudno wyobrazić sobie możliwość przetestowania alkomatem wszystkich narciarzy czekających w kolejce do wyciągu.

Zdaniem Adama Maraska, o wiele lepsze efekty dałoby wprowadzenie przepisu, nakazującego osobie, która spowodowała wypadek pod wpływem promili, pokrycie kosztów leczenia z własnej kieszeni. Podkreśla, że narciarze wzmocnieni "herbatą góralską" staliby się znacznie ostrożniejsi, gdyby za leczenie płacili sami. W przypadku urazów ortopedycznych musieliby wysupłać ok. 8 tys. zł. Taka kwota jest w stanie nauczyć rozumu.

Reklama