Lovelock jak mało kto pasuje do wizerunku szalonego naukowca - zawsze chadzał własnymi drogami i wygłaszał opinie, które nieodmiennie uważano za szokujące. Większość ludzi nauki dłubie w małych projektach na marginesach, dorzucając swój okruszek do ogródka wiedzy.

Reklama

Tymczasem Lovelock zainicjował coś w rodzaju duchowej rewolucji. Do swojej teorii przekonał ludzi jak najbardziej poważnych, jak choćby Margaret Thatcher. Ma też miliony samozwańczych uczniów wśród duchowych pielgrzymów wszelkiego rodzaju - od neopogan po seksualnych uzdrawiaczy. Stał się czymś w rodzaju guru New Age, człowiekiem, który - tym razem na dobre - zabił Boga i uczynił Ziemię głównym obiektem religijnego doświadczenia. Choć sam ma dla religii przede wszystkim pogardę.

Od dzieciństwa był zafascynowany nauką. I niemal od samego początku nienawidził akademii. Zawdzięczamy mu kilka istotnych wynalazków, z których znaczna część powstała na jego kuchennym stole. Jak prototyp kuchenki mikrofalowej czy detektor wychwytu elektronów stanowiący dziś jedno z głównych narzędzi walki z dziurą ozonową. Każdy z wynalazków przyniósłby Lovelockowi fortunę. Nie przyniósł, ponieważ Lovelock nie dbał o pieniądze i żadnego z nich nie opatentował.

Aby jakoś związać koniec z końcem, podejmował się dobrze płatnych zleceń. W latach 60. pracował na przykład dla NASA. To wtedy, niejako przy okazji, opracował teorię, dzięki której stał się sławny, tzw. hipotezę Gai. Długo zastanawiał się, dlaczego Ziemia jest tak różna od Marsa i Wenus, których atmosfera uniemożliwia powstanie jakichkolwiek form życia. I wtedy wpadł na pewien pomysł - Ziemia jest swego rodzaju superorganizmem. Ziemska atmosfera stanowi sumę wszystkich form życia, wszystkiego, co kiedykolwiek oddychało, rosło i umierało. W pewnym sensie to samo życie ją wytwarza. Dla jej przetrwania konieczne jest utrzymanie pewnej swoistej równowagi. Działalność człowieka całkowicie naruszyła tę równowagę, czego dowód stanowi globalne ocieplenie.

Reklama

Dlatego Gaja, samoregulujący się organizm, nie ma innego wyjścia, jak pozbyć się człowieka.

Lovelock ma w absolutnej pogardzie zielonych. Żywi przekonanie, że jest już za późno, by odwrócić katastrofę "Nie ma sensu poszukiwać scenariuszy trwałego rozwoju. Nie będzie żadnego rozwoju. Wszystko, co możemy zrobić, to zastanowić się, jak uratować nielicznych". Unia Europejska zawsze budziła w nim pogardę. Dziś znalazł dla tej niechęci dodatkowe uzasadnienie - w niedalekiej przyszłości Wielka Brytania stanie się czymś w rodzaju arki Noego dla Europejczyków z kontynentu, którzy będą mogli z niej korzystać za darmo z racji swoich unijnych paszportów. Nie będą mieli zresztą innego wyjścia: "W roku 2040 Europa zamieni się w Saharę. A Berlin będzie równie gorący jak Bagdad". I dalej: "Znaczna część Stanów zamieni się w dżunglę albo zostanie zalana przez ocean. Chiny staną się przeważnie pustynią. Setki milionów ludzi ruszy na północ w poszukiwaniu schronienia i świat wkroczy w erę wojen".

Jak wiadomo, jedną z cech wyróżniających człowieka dzisiejszego jest jego cynizm. Tonąc w powodzi niezliczonych i sprzecznych ze sobą sygnałów, nauczyliśmy się nie wierzyć w nic do końca. A jeśli już wierzymy, to zawsze na krótko. Czujemy się z tym źle, nieustannie rozważamy powrót do dziewiczego stanu zaufania, wiedząc jednocześnie, że byłoby to dla nas zbyt niebezpieczne. Tylko cynizm zapewnia nam przetrwanie. Dlaczego w takim razie zdarza się nam brać na poważnie przepowiednie końca świata w rodzaju tych, które wygłasza Lovelock?

Reklama

Jedną z odpowiedzi przynoszą wyniki eksperymentów z ludzkimi reakcjami na ryzyko. W sytuacjach w miarę zwyczajnych opieramy się na rachunku prawdopodobieństwa, skwapliwie obliczając szanse sukcesu. W sytuacjach ekstremalnych, gdy stawka rośnie, przestajemy bawić się w księgowych. Wszystko, co dotychczas wydawało nam się mniej lub bardziej prawdopodobne, w zetknięciu z naszymi emocjami przeradza się w jedyny możliwy scenariusz.

Nasz oświecony cynizm dotyczy jedynie rzeczy małych. Potem wygasa.