>>> Zobacz niesamowite zdjęcia: Na łasce piratów
KATARZYNA ŚWIERCZYŃSKA: Jak pan zareagował na informację o uwolnieniu norweskiego tankowca "Bow Asir" z pięcioma Polakami na pokładzie?
MAREK NISKI*: To wspaniała informacja. Ja jednak podchodzę do tych rewelacji z rezerwą, bo media nieraz obwieszczały uwolnienie jakiegoś statku, a potem to się okazywało nieprawdą. Kiedy tuż po porwaniu rozmawiałem z synem jednego z polskich marynarzy, mówiłem, że musi nastawić się na długie tygodnie czekania. Mam nadzieję, że się myliłem.
Co może się teraz dziać na "Bow Asir", jeśli rzeczywiście jest wolny?
To samo co na "Sirius Star". Po przekazaniu okupu marynarze chcą jak najszybciej opuścić niebezpieczne wybrzeże Somalii.
Jak odbyło się przekazanie okupu na pana statku?
Bandyci zgodzili się na uruchomienie teleksu, więc dostaliśmy instrukcje, jak wszystko ma przebiegać. Kiedy nadleciał samolot, załoga ustawiła się wzdłuż pokładu, zrobiono nam zdjęcie z góry, sprawdzono, czy wszyscy są cali i zdrowi. Potem na spadochronach rzucono 3 mln dol. w pojemnikach. Byłem przy liczeniu pieniędzy i poinformowałem armatora, że wszystko się zgadza. Potem David, szef piratów, wypłacił ludziom ich dolę. Pierwsza grupa odpłynęła 9 stycznia wieczorem. Morze było wzburzone, a do brzegu mieli jakieś 9 km. Powiedzieli, że jak łódki wrócą, to reszta zejdzie ze statku. No i nie wracali dość długo. Nagle na mostku podniósł się wrzask, bo okazało się, że tamci się potopili. To był nerwowy moment, bo mogli zażądać nowego okupu. Ale następnego dnia przypłynęły dwie łodzie i reszta zeszła.
Ulga?
Ludzie byli uśmiechnięci, ale to było tak głębokie przeżycie, że nikt nie potrafił skakać z radości. Baliśmy się, że jedni piraci nas uwolnili, a zaraz jakaś druga banda nas znowu zaatakuje. Trzy dni potem spotkaliśmy w morzu arabskie łódki płynące w kierunku Indii. Wszyscy stanęli jak wryci, dostali dreszczy. Jakby znów miał nastąpić atak. Widok małych stateczków przywołał przeżycia, mimo że byliśmy daleko od Somalii. Nawet kiedy 17 stycznia zeszliśmy na ląd, nie było euforii. Po prostu zeszło z nas ogromne napięcie.
"Sirius Star" został uprowadzony 15 listopada 2008 r. Jak wyglądał ten dzień?
Około 8 rano siedziałem w biurze, dzień pracy na statku się rozpoczynał. Świeciło słońce, morze było płaskie jak stół. Wachtę pełnił trzeci oficer. To on poinformował mnie, że goni nas jakaś mała łódka. Natychmiast poszedłem na mostek i rozejrzałem się w poszukiwaniu większego statku, z którego mogli ją spuścić. Choć jeszcze nie było widać, kto siedzi w łódce, podjęliśmy pierwsze kroki na wypadek, gdyby to był atak. Wezwałem na rufę całą załogę pokładową, marynarze rozwinęli węże przeciwpożarowe i zaczęli lać wodę. Chcieliśmy, żeby napastnicy wiedzieli, że ich widzimy. Zakładałem, że jeśli nie mają broni palnej, to zrezygnują z ataku. Kazałem zwiększyć prędkość do maksymalnej, ale pogoda działała na naszą niekorzyść. Po gładkim morzu łódka poruszała się szybciej niż my. Jednocześnie zadzwoniłem do UK MTO, czyli służby pomocniczej brytyjskiej marynarki, i poinformowałem o sytuacji.
Dlaczego akurat do nich?
Oni zajmują się ochroną statków, na których pracują obywatele brytyjscy. U nas było dwóch Brytyjczyków, ale poza tym UK MTO współpracuje z moim armatorem. Wiedziałem, że przekażą im wszystkie informacje. Od razu też powiedzieli mi, że im przykro, ale nie mają akurat żadnego statku w tym rejonie.
Długo piraci was gonili?
45 minut. My płynęliśmy z prędkością 16, oni 19 węzłów. Kiedy jedna z łódek była jakieś 300 m od nas, już wiedziałem, że są uzbrojeni. Wtedy kazałem całej załodze schronić się pod pokładem, oficerowie zostali ze mną na mostku. Piraci dawali znać, żebyśmy się zatrzymali, ale postanowiliśmy nie poddawać się do ostatniej chwili.
Jak weszli na statek?
"Sirius Star" na rufie wystawał nad wodę pięć metrów. Wystarczyła im aluminiowa drabinka z hakiem. Kiedy piraci dotarli na skrzydło mostku, oddali strzał ostrzegawczy i zażądali, żeby otworzyć im drzwi. Zauważyłem, że trzeci oficer zaczyna tracić panowanie nad sobą. Wykonywał nerwowe ruchy, trząsł się. Panika to ostatnia rzecz, jakiej wtedy potrzebowałem. Powiedziałem: "Kris, wszystko będzie w porządku, a jeśli masz zginąć, to czasami mężczyzna musi zginąć jak samuraj". On wziął głęboki oddech, a ja otworzyłem drzwi. Bandyci celowali do mnie, krzyczeli, żeby zatrzymać statek. Wiedziałem, że mogą mnie zastrzelić w pierwszej kolejności.
Zatrzymaliście się?
W tym cały problem, że takiego kolosa nie da się tak po prostu zatrzymać. Tankowiec ma 300 m długości, jego silnik moc 40 tys. koni i jest wielki jak dom. Dlatego te pierwsze chwile były bardzo nerwowe. Starałem się wytłumaczyć, że trochę czasu musi minąć, zanim tankowiec stanie. Nawet telefon do maszynowni okazał się problemem, bandyci myśleli, że próbuję połączyć się z kimś z zewnątrz.
Co działo się potem?
Najpierw piraci zażądali, żeby odnaleźć ich trzecią łódkę. Wróciliśmy więc jakieś 40 mil po kursie i rzeczywiście dryfowała tam jeszcze jedna łódź z dwoma piratami, więc w sumie miałem już 10 uzbrojonych ludzi na pokładzie. A właściwie dzikich, bosych nastolatków celujących w nas z zardzewiałej broni, która sprawiała wrażenie, że może w każdej chwili wystrzelić. Wtedy jeden z nich łamaną angielszczyzną powiedział, że to porwanie, że chcą okupu i że jeżeli nie będziemy się stosować do ich żądań, to zabiją nas, a statek zniszczą.
Łatwo zniszczyć taki statek?
Wyładowany po brzegi ropą? O tak! Na tankowcu nawet niedopałek papierosa może spowodować tragedię, a oni mieli przecież granatniki. Jeden strzał i wszystko mogło wylecieć w powietrze.
Czego zażądali?
Chcieli, żebyśmy płynęli do brzegu. Tylko że nawet ich szef, na którego wołali Captain Somalii albo David, nie potrafił wskazać na mapie miejsca, do którego mamy dopłynąć. Potem okazało się, że chcą podpłynąć do samego brzegu. Nie potrafili zrozumieć zależności między zanurzeniem statku a głębokością dna. Próbowałem im rysować, tłumaczyć, co kończyło się przykładaniem broni do głowy. Uważali, że planuję ucieczkę. Był moment, kiedy zupełnie już zły i zrezygnowany powiedziałem: dobrze, w takim razie zastrzelcie mnie, podpłyńcie sobie bliżej, zniszczycie statek i żadnego okupu nie będzie. Dopiero wtedy odpuścili.
Jak wyglądała pierwsza noc?
Nie zmrużyłem oka przez trzy doby. Czuwałem na mostku, piraci nie odstępowali mnie na krok. Nie chciałem im niczego ułatwiać. Kazałem ludziom pozrywać kartki z telefonami, m.in. do armatora, które wisiały na tablicach ogłoszeniowych, schować pieniądze z sejfu. Powiedziałem do starszego oficera: "Masz klucz od sejfu, idź do mojego biura, zostaw 4 tys. dol., a resztę schowaj". Na drugi dzień była afera, pytali, dlaczego kasy jest tak mało i znowu chcieli mnie zastrzelić. Jakoś się wykpiłem.
Długo płynęliście do brzegu?
Ruszyliśmy 15 listopada po południu, zakotwiczyliśmy 17 rano. Przez cały ten czas nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Dopóki płynęliśmy, byliśmy potrzebni. O, coś pani puszczę. (kapitan włącza sekretarkę domowego telefonu) "No cześć, to ja, coś się nie mogę do was dodzwonić, wszystko u mnie w porządku, więc się nie martwcie. Jutro rano dopływamy i nie wiem, jak będzie dalej z łącznością, no to trzymajcie się. Całuję was, pa, pa". Mówiłem żonie, żeby się nie martwiła, choć tak naprawdę nie wiedziałem, czy będziemy żyć.
Piraci pozwolili korzystać z telefonu?
A skąd! Kazali nam odłączyć wszystko, co służy do łączności. Zaryzykowałem. E-mailem informowałem też armatora o sytuacji na statku. Dzięki temu negocjatorzy wiedzieli, co dzieje się na statku.
To w jaki sposób dziennikarzom BBC udało się z panem porozmawiać?
Dziennikarze dzwonili na statek, telefon odbierali piraci i za którymś razem kazali mi podejść do słuchawki. Bandytów bardzo te telefony denerwowały. Bali się, że świat interesuje się tym porwaniem.
Sądząc po głosie z nagrania, nie był pan bardzo zdenerwowany.
Starałem się, żeby tak to zabrzmiało, ale z każdym dniem było coraz gorzej. Trudno funkcjonować, kiedy ktoś przykłada człowiekowi do głowy lufę karabinu. Raz zebrali nas na mostku, kazali się położyć na podłodze i trzymali nas tak przez całą noc. Rano po raz kolejny obrabowali z rzeczy prywatnych. Wtedy wieczorem wydawało im się, że widzą jakieś łodzie, i pewnie sądzili, że ktoś płynie nas odbić. Podejrzewam, że mieli halucynacje, bo cały czas żuli jakąś roślinę, nazywali ją "miro". Musiała mieć działanie narkotyczne, bo kiedy jej brakowało, robili się bardzo agresywni. Raz nawet postrzelili jednego ze swoich. Byliśmy wtedy z oficerami pod pokładem i nagle słyszymy serię strzałów. Za chwilę weszli bandyci, jeden z nich miał dziurę w łokciu. Kazali mi wyjąć kulę. Normalny człowiek chyba by zemdlał z bólu, a on szedł o własnych siłach. Opatrzyłem tego chłopaka i zasugerowałem, żeby zawieźli go do lekarza.
Co się wydarzyło, kiedy już rzuciliście kotwicę przy brzegu?
Dopłynęły kolejne łódki, piraci przywieźli więcej broni. Od tego momentu na statku miałem około 25 uzbrojonych ludzi. Oczywiście negocjacje toczyły się z armatorem, my byliśmy jedynie zakładnikami. Ja zdołałem tylko wytargować pozwolenie na telefony do rodzin dla całej załogi i zakaz palenia na pokładzie statku.
Mówi pan o porywaczach nie tylko ze złością, ale też lekką pogardą.
Piraci to niezwykle prymitywni ludzie. Mieli problemy nawet z chodzeniem po schodach. Łapali się obu poręczy, czasem im te kałachy z hukiem wypadały z rąk. Nie potrafili też otwierać drzwi. Na początku, kiedy okradali nas z rzeczy osobistych, zabierali telefony, pieniądze, jeden z nich podszedł do trzeciego oficera i kazał zdjąć mu zegarek. W zamian bandyta oddał mu swój, taki szmatławiec. Na drugi dzień przyszedł jednak do oficera i poprosił, żeby ten nastawił mu zegarek, bo nie wiedział, jak się nim posługiwać. Piraci zachowywali się jak sroki, które lecą do każdej błyskotki. Kiedyś weszli do magazynu, gdzie były specjalne kombinezony i maski na wypadek wycieku paliwa. No i patrzymy, a oni idą z tymi maskami uśmiechnięci i zadowoleni. Wtedy nawet ich szef się zdenerwował i zaczął wyzywać od idiotów.
Gdzie spali?
Cały czas koczowali na pokładzie. Zabrali nam kołdry i się na nich kładli. Na pokładzie niestety też się załatwiali. Były chwile, że już nie dawało się wytrzymać smrodu, wtedy załoga sprzątała po nich.
A jedzenie?
Nasz kucharz przeżył na statku piekło. Ciągle go dręczyli, kazali przyrządzać posiłki nawet w nocy, oczywiście za każdym razem przystawiając mu karabin do głowy, gdy czegoś zabrakło, bo uważali, że kucharz chowa przed nimi jedzenie.
Mieli ulubione dania?
Nie. Oni byli prymitywni we wszystkim. Wystarczył im np. ryż i ryba z puszki. Cały czas walczyłem z nimi, żeby przywozili też swoje jedzenie. Nie wiedzieliśmy przecież, jak długo będziemy tam tkwić. Zaczęli więc przywozić żywe kozy, które zarzynali na pokładzie. Wszędzie było pełno krwi
Częstowali was?
Tak, ale jadałem w życiu lepsze kozie mięso niż to od piratów. W końcu któryś z oficerów wpadł na pomysł, żeby łowić ryby ze statku. Piraci zgodzili się, więc przez jakiś czas było to atrakcją dla załogi. Nie mieliśmy wędek, ale grube żyłki z prowizorycznymi haczykami, ciężarkami, które świetnie zdały egzamin. Złowiliśmy chyba ze 200 kilo wielkich ryb. Czasami nawet piraci włączali się w łowienie.
Wróci pan na morze?
Na razie odpoczywam, ale jak wszystko dobrze pójdzie, to wypłynę w lipcu.
p
*Marek Niski dowodził porwanym 15 listopada 2008 r. tankowcem "Sirius Star"