Okładkowy portret Eminema ułożony z tysięcy pigułek to zaproszenie do świata ponurego omamu, męczącej - choć czasem absurdalnie zabawnej - halucynacji.

Obok Britney Spears jest chyba najbardziej rozpoznawalną ikoną współczesnego popu. W przeciwieństwie do Britney, która odniosła sukces, kokietując pozornie niewinnym seksapilem szkolnej cheerleaderki, Eminem odkrywa ciemną stronę popkultury. Blond raper wychowany w najbardziej czarnym amerykańskim mieście, przypomina o fascynacji białych kulturą murzyńskiego getta. A równocześnie mówi w imieniu "white trash" - białej biedoty, która życiowe niepowodzenia oswaja przy pomocy kultury masowej. Jego sceniczne alter ego - Slim Shady - to kolejny, po Bonnie i Clydzie, Aleksie z "Mechanicznej pomarańczy", Hannibalu Lecterze czy bohaterach Tarantino, psychopata w kulturowym mainstreamie. Pragnący zemsty za doznane w młodości upokorzenia biały wyrzutek, tyle że z ciemną duszą.

Reklama

W otwierającym album singlowym "3 A.M.", ilustrowanym przerażającym teledyskiem, raper wciela się w postać paranoika, który ucieka z oddziału psychiatrycznego oddziału, zabijając w szaleńczym amoku. Na stronie internetowej artysty możemy nawet zwiedzić ponurą klinikę i obejrzeć nagrania z kamer, które zarejestrowały zabójstwa dokonane przez pacjenta. Tanie marketingowe chwyty? Może i tak, ale Eminem, jak wcześniej choćby Kurt Cobain, sprzedaje miliony płyt, egzorcyzmując własne problemy: depresje, psychozy, uzależnienia. I nie jest to ugładzony przekaz, lecz rozwydrzona inscenizacja. Popkulturowy teatr okrucieństwa, w którym główny aktor z łatwością przechodzi od tonu osobistego wyznania do brutalnej fantazji.

Kontrapunktem do ponurych obrazów jest zakładana przez rapera maska wiecznego kpiarza, który rozdziela ciosy na prawo i lewo. Szydził już zarówno z Dicka Cheneya, Busha, jak i bin Ladena. W nowym kawałku "We Made You" przyszła kolej na popowe celebrytki. Eminem drwi z lesbijskich ciągot Lindsey Lohan i Portii de Rossi, napastuje Kim Kardashian, wymiotuje na widok posiniaczonej Amy Winehouse. Tak naprawdę szydzi jednak z gustów i skrytych marzeń przeciętnych Amerykanów. Za nic ma poczucie dobrego smaku i polityczną poprawność. Konwencja hiphopowego wodewilu tylko potęguje barbarzyńską radość z destrukcji społecznych norm. "Nie bierzcie narkotyków, nie uprawiajcie seksu bez zabezpieczenia, unikajcie przemocy. Zostawcie to dla mnie" - prowokuje. Dosłowne odczytanie jego przekazu pociąga za sobą gwałtowne reakcje - konserwatywny polityczny komentator Bill O’Reilly określił twórczość Amerykanina mianem "najniższej formy rozrywki".

Reklama

Żywiołem Eminema jest konfrontacja. Przestrzeń dialogu wyznacza tu szybki rytm, a nie reguły savoir vivre’u. Każdy, kto widział oparty na biografii muzyka film "8 mila", wie, że freestyle’owa potyczka słowna między raperami bardziej przypomina sparing bokserski niż dyskusje w telewizyjnym "Pegazie". Irlandzki poeta noblista Seamus Heaney chwali jednak Eminema za "verbal energy", dostrzegając w jego stylu podobieństwo do poetyki prezentacji podczas literackich slamów. Eminem udanie przepakował elementy kultury czarnych i sprzedał je Ameryce. Przy okazji stawiając ważkie pytania o pojęcie rasy i tożsamości w kulturze popularnej.

Sukces Eminema unaocznił, że punkty zapalne w świecie pop wyznaczają już nie tylko napięcia rasowe. Przez długie dziesięciolecia show-biznes dyskontował ukryty pociąg białej "middle class" do sztuki murzyńskiego getta, faworyzując nie murzyńskich wizjonerów, lecz gwiazdy, które umiejętnie prezentowały czarną muzykę w białej masce - jak Elvis, Rolling Stones czy Justin Timberlake.

W 1957 r. znany pisarz Norman Mailer opublikował esej zatytułowany "White Negro", gdzie opisał białych outsiderów, którzy w geście sprzeciwu wobec własnego środowiska i buntu wobec społecznych norm, poszukiwali tożsamości w świecie undergroundowej sztuki czarnych. Współczesną groteskową wersją tej figury jest "wigger" - ubrany w za duże ciuchy biały chłopak naśladujący hiphopowy slang, gesty, gangsterskie rytuały. Jednym z pierwszych wiggerów, który przyczynił się do popularyzacji hip-hopu poza gettem, był Vanilla Ice. Chłopak z dobrego domu o urodzie bohatera serialu "Beverly Hills 90210" na początku lat 90. na krótko podbił listy przebojów hitem "Ice Ice Baby". Choć hip-hop - w formie lokalnych mutacji - zyskał popularność na całym świecie, do czasu krążka "The Slim Shady" Eminema z 1999 r. powszechnie uznawano go za muzykę Afroamerykanów. Zmienił to dopiero Eminem, pierwsza biała gwiazda gatunku namaszczona przez czarnych. Komentatorzy piszą o nim "The New White Negro".

Reklama

Raper z Detroit nie pasuje jednak do definicji Mailera - w jego kreacji nie ma nic udawanego, bo muzyk dorastał jako Marshall Bruce Mathers III w Detroit, na tzw. Ósmej Mili - części miasta rozdzielającej dzielnicę czarnych i białych. Przyszły gwiazdor niejednokrotnie obrywał od roślejszych chłopaków z murzyńskich ulic. - Były chwile, gdy myślałem: gdybym był czarny, nie musiałbym przechodzić przez to piekło - prowokacyjnie wyznaje po latach.

Dla Afroamerykanów Eminem to adoptowane dziecko, a nie kulturowy transwestyta. Paradoksalnie zyskuje wśród nich wiarygodność, adresując swój przekaz do szerokich mas, nie tylko do murzyńskiej mniejszości. Czerpie z tradycji czarnych, zarazem jednak jako "biały śmieć" jest niewygodny dla oficjalnej kultury elit i klasy średniej. "Czarni nie mają problemu z moim kolorem skóry. To biali dziennikarze ze <Spin> czy <Rolling Stone> wciąż o to pytają" - przyznaje.

Dotychczas najpełniejszym nieoswojonym symbolem niepokornego wyrzutka w amerykańskiej kulturze był czarnoskóry mężczyzna. Zmysłowy, gwałtowny, nieobliczalny i groźny. Hiphopowe grupy chętnie o tym przypominały, na co wskazują już same ich nazwy - Public Enemy, N.E.R.D czy Outkast. Sukces rapowych gwiazd nie poprawił społecznej sytuacji większości Afroamerykanów, dał im jednak nowy język i upowszechnił wcześniej wyklęte kulturowe wzorce. W ostatnim czasie hiphopowy model "hustla" - wyluzowanego playboya chuligana - staje się akceptowalnym symbolem męskości, na równi z typem surowego twardziela w rodzaju Johna Wayne’a czy Clinta Eastwooda.

Eminem nie jest walczącym społecznikiem ani beztroskim rockandrollowym macho, nie zgrywa gangstera, nie obnosi się ze złotą biżuterią i nie popisuje haremem groupies. Białych fascynuje, bo został dopuszczony do wcześniej niedostępnych dla nich kodów czarnej kultury, które wykorzystuje, by wyrazić ich frustracje. Czarni go słuchają, bo w znajomej formie przekazuje pokrewne im doświadczenie. Jest jednak bardziej radykalny. "Slim Shady wyraża wszystkie najgorsze myśli, które przychodzą mi do głowy" - tłumaczy swą kreację Mathers. To nowe wcielenie "american psycho" uwiarygodniają życiowe perypetie, Eminem nie mówi jednak w imieniu żadnego konkretnego środowiska. "Wiem, że nie jestem odosobniony w moich doświadczeniach. I wiem, że wielu ludzi rozumie, co chcę przekazać, nie ma znaczenia, czy są biali, czy czarni. Niejeden przeszedł w życiu niezły syf. Jest wielu, którzy nie mają już nic do stracenia i myślą <gówno mnie to wszystko obchodzi>" - tłumaczy. Swój przerysowany przekaz zdaje się kierować przede wszystkim do tych, którzy - niezależnie od koloru skóry - swój bunt, nieprzystosowanie, agresję pielęgnują, uciekając w świat okrutnych gier wideo, pełnych przemocy filmów, coraz bardziej hardcore’owych reality show. By do nich dotrzeć, raper wybiera wyrazistą formułę groteskowego kabaretu lub horroru. To kod zrozumiały zarówno dla białych dzieciaków z przedmieść Bostonu, jak i tych z getta LA. A także mieszkańców poznańskich Jeżyc czy łódzkich Bałut.