Renata Kim, Jacek Tomczuk: Ogląda się pan jeszcze, jak dawniej, za dziewczynami?
Tadeusz Rolke*: Wielu mężczyzn ogląda się całe życie za kobietami. Tylko nie wszyscy się do tego przyznają. A reszta otrzymuje łatkę podrywaczy, a ściślej "przeterminowanych podrywaczy". To nie ma nic wspólnego z podziwem, szacunkiem i miłością rodzaju żeńskiego, a do takiej grupy mężczyzn należę. W moim wieku ogromnie odczuwa się tzw. spadek energetyczny organizmu. Wszystko robię wolniej. Do fotografowania potrzebna jest sprawność fizyczna, a ja nie zawsze mogę przykucnąć, uklęknąć albo podbiec.

Reklama

Złości to pana?
Nie. Myślę tylko, że gdybym przebiegł te trzy kroki, to byłaby niezła fotografia, a tak jej nie ma. Z tym trzeba po prostu się pogodzić.

Powiedział pan kiedyś, że ma wiele do powiedzenia o rozebranych kobietach.
Rzeczywiście, widziałem ich w swoim życiu sporo. Ale nie lubię, gdy nazywa się mnie fotografem aktów, bo przecież robiłem głównie reportaże, modę i różne inne rzeczy.

Krąży taki mit, że fotograf śpi z każdą swoją modelką.
Może teraz, ale nie kiedyś. W latach 50. i 60. świat mody był tożsamy z jedną firmą - Modą Polską - i kojarzył się raczej z dobrze zorganizowanym urzędem, a nie frywolną atmosferą. Rządziła nią żelazną ręką szefowa Mody Polskiej, pani Grabowska. To ona decydowała, kto mógł zostać modelką, było ich zresztą wówczas tylko kilka, i to ona wyznaczała dziewczynę oraz ubrania na sesję. Ja miałem niewiele do gadania. Wolność to miała Barbara Hoff, ona sama szukała dziewczyn, kiedyś wypatrzyła młodą Małgosię Braunek. Pojechaliśmy za miasto, dziewczyny przebierały się za krzakami, a później ja brałem aparat i zwalniałem migawkę. Tak mogły wyglądać sesje mody.

Reklama

To czym pan zapracował na ciągnącą się za panem do dziś opinię uwodziciela?
Być może wzięła się ona stąd, że w 60. latach razem z moim przyjacielem nagraliśmy dla Programu Trzeciego Polskiego Radia audycję pod tytułem "Podrywacze to my", bawiło nas, że możemy opowiadać na antenie różne przygody. Nie mówiliśmy oczywiście o podrywaniu na ulicy, to byłoby zbyt banalne.

Gdzie spotykało się najładniejsze dziewczyny?
Na basenie Legii, w SPATiF-ie, Bristolu, kawiarni PIiW-u. Wszędzie tam, gdzie kręcili się ludzie teatru, filmu, dziennikarze, zawsze było sporo pięknych satelitek. Warszawka zawsze latem jeździła do Sopotu, a zimą do Zakopanego.

Na co się podrywało?
To były czasy powszechnego niedoboru, zakazów i szarości. Najbardziej sexy były pieniądze, bo one pozwalały wszystko to podważyć, unieważnić, dawały luz. Miałeś zachodni samochód - wszystko jedno czy fiata, czy garbusa, czy simcę - to był plus. Miałeś dolary, żeby kupić w Peweksie zagraniczne papierosy czy koniak - plus. Nosiłeś dobry garnitur z importu, a nie jakiś produkt z fabryki im. Feliksa Dzierżyńskiego - plus. Po Warszawie hulała wówczas taka grupa zawodowych podrywaczy, dzieci tak zwanej inicjatywy prywatnej. Znałem jednego z nich, całkiem przyjemny. Pieniądze dawały możliwość wejścia do każdego lokalu: jeżeli miał ochotę jechać o północy do Zegrzynka, to jechał.

Reklama

Dokąd?
No, do Zegrzynka. Gdzieś trzeba było skończyć wieczór, przecież nie domu rodziców. A wokół Warszawy działało kilka zajazdów, pensjonatów, tam można było przenocować, również jedną noc albo nawet krócej. Oczywiście nie można było wynająć pokoju dwuosobowego, jeśli nie było się małżeństwem, ale banknot włożony w dowód osobisty bardzo to ułatwiał.

Wygląda na to, że w tamtych czasach inicjatywa należała do mężczyzn.
Nie zawsze. Silną grupę stanowiły młode kobiety, które przyjeżdżały do stolicy z prowincji i chciały zmienić swoje życie. Ja też miałem kiedyś taką przygodę. Nie pamiętam już, jak trafiła do mnie ta dziewczyna. Pomieszkała u mnie parę dni, ale szybko zdałem sobie sprawę, że szuka kogoś dużo bardziej ustabilizowanego, z większymi dochodami niż ja. No i w końcu jej się udało, poderwała filmowca bardzo dobrze ustawionego w PRL, nawet się dla niej rozwiódł.

Profesor Marcin Król mówił kiedyś, że ówczesna Warszawa bawiła się niemal straceńczo.
Nie wiem, czy cała, ale ta artystyczna z pewnością tak. Komuniści dbali o zachowanie moralnej czystości, ale w naszym przypadku ponieśli klęskę. Liczba związków nieformalnych, zdrad, jawnych układów, w których małżonkowie mieli swoich kochanków... Oj, daleko nam było do pruderii. Słuchaczami rodziny Matysiaków nie byliśmy. Pamiętam taką dziewczynę, uchodziła za uderzająco podobną do Brigitte Bardot i bardzo dobrze radziła sobie w Warszawie. Spędziła kiedyś noc u znajomego, wyszła nad ranem, w porę. Ale przedtem przebrała się w czystą bieliznę żony, zostawiając swoją brudną. Podobno zrobiło się trochę niezręcznie, kiedy sprawa się wydała. Ta dziewczyna była atrakcyjna, ale nazbierało się wokół niej tyle nieprzyjemnych sytuacji, że wydalono ją urzędowo ze stolicy. Nie wiadomo, czy wywinęła jakiś numer wysoko postawionemu urzędnikowi, czy też zbuntowały się żony. Ale kiedy pół roku później wyjechałem do Gdańska i wieczorem poszedłem do jedynego tamtejszego klubu Żak, to pierwszą osobą, którą spotkałem, była ona. Radziła sobie świetnie, podobnymi metodami jak w Warszawie.

Pan nie miał pieniędzy. Podrywał pan dziewczyny na aparat fotograficzny?
Poznawałem dziewczyny w celach zawodowych. Pracowałem wówczas w piśmie "Polska", które było bardzo pięknie robione i wychodziło w sześciu językach jako swoista propaganda PRL. Tam zamieszczano teksty z zakresu wzornictwa przemysłowego, architektury czy sztuki. Aby upiększyć temat, wprowadzałem dziewczynę, ustawiałem ją wśród mebli albo czasem w komnacie zamkowej. Potrzebowałem do tego ciągle nowych modelek, więc rzeczywiście zdarzało się, że podchodziłem do upatrzonej dziewczyny na ulicy, przedstawiałem się i mówiłem, o co chodzi. I ona często zgadzała się na pozowanie. W tamtych czasach nie było jeszcze agencji modelek, więc najczęściej korzystałem ze znajomości. Dziewczyna otrzymywała jakieś honorarium. Kiedy wiele lat później zacząłem robić akty, znów poszukiwałem odpowiednich kobiet.

Przychodził kolega fotograf i mówił: "Słuchaj, mam świetną"?
Właśnie. Lub ktoś z branży muzycznej polecał mi dziewczyny, które robiły chórki albo tańczyły. Wtedy pytałem, czy któraś nie chciałaby mi pozować.

Każda kobieta marzy, by zauważył ją fotograf i zaproponował pozowanie.
To kolejny mit. Znam wiele pięknych i zgrabnych kobiet, które nigdy o tym nie marzyły. Ale muszę przyznać, że te, które się ostatecznie zgadzają, biorą w tym aktywny udział. Zdarzało się, że moje modelki robiły nago stójkę. To prawie poświęcenie.

Według jakiego klucza wybierał pan modelki?
Absolutna preferencja osób szczupłych, ale niekoniecznie piękności. Kobieta musi mieć ładne ręce i ładne stopy i generalnie powinna czuć bluesa. Na pewno musi być w niej pewnego rodzaju harmonia i coś niedopowiedzianego, jakaś zagadka w twarzy, bo nie lubię tych o banalnej, lalkowatej urodzie. Zawsze patrzę na całość: na twarz i na figurę, a dopiero potem myślę sobie: "O, tę kobietę mógłbym sfotografować".

Ma pan dość tradycyjny gust.
Powiem tak, moje wybory w tym względzie powodowane są wyłącznie chęcią osiągnięcia jak najlepszego efektu artystycznego. Na usprawiedliwienie dodam, że moje życiowe wybory były podobne.

Jak wyglądało życie towarzyskie w RFN? Wyjechał pan tam w 1970 roku.
Polskie dziewczyny były zrobione, bardzo dbały o formę. A na Zachodzie? Emancypacja. Chodziły w spodniach, obszarpanych swetrach, nie używały szminek, nie malowały paznokci, łykały pigułki antykoncepcyjne, a w knajpie paliły trawę na równi z chłopakami. Nie było mowy, żeby dziewczyna założyła nową niebieską sukienkę w niedzielę. Ale z drugiej strony całe to kolorowe towarzystwo było politycznie ślepe: nie mogłem znieść tych wszystkich lewicowych ruchów: maoistów, trockistów, protestów przeciw wojnie w Wietnamie. Kiedyś jechałem na Sycylię samochodem i wziąłem na stopa parę młodych Niemców. Od słowa do słowa okazało się, że to jacyś piewcy teoretycznego komunizmu, ale też wyszło, że nie odwiedzili nigdy kraju socjalistycznego, nawet swoich wschodnich braci. Zacząłem im opowiadać, jak wygląda życie codzienne w takim kraju, mówiłem o więzieniach, cenzurze, kolejkach. Dziewczyna po pewnym czasie wyjęła zeszyt i zaczęła notować.

Moją żonę poznałem na jakiejś imprezie, sama była lewicową aktywistką, umiarkowaną na szczęście, i jakby tego było mało, córką pastora. Ślub wzięliśmy z dwóch powodów: ze względu na szacunek dla jej rodziców, a po drugie mogłem dostać na stałe paszport polski i wreszcie przyjechać do kraju, bez obawy że już mnie nie wypuszczą.

Jakie miał pan wrażenia po 5 latach nieobecności?
Ludzie, których spotykałem na Zachodzie, mówili, że Polska za Gierka się zmieniła, ktoś opowiadał, że kupił wannę bez łapówki, szynkę bez kolejki. A mnie już na granicy zabił smród karbolu, osobiste rewizje, przesłuchanie, co zamierzam robić, wertowanie notesu z telefonami. Do Warszawy dotarłem o 6 rano i pierwsze, co zobaczyłem, to kolejki przed sklepami. Jedyny plus, że przynajmniej opłacało się stać, bo w środku był towar.

A nie wstyd panu za postawę podczas strajków sierpniowych?
Wiem, co macie na myśli. Po paru latach rozstałem się z żoną, zacząłem przyjeżdżać do Polski. Kiedy ruszyły protesty w Stoczni Gdańskiej, wielu kolegów fotografów i dziennikarzy pojechało je relacjonować, chcieli być blisko historycznych wydarzeń. No, ale ja akurat wtedy przywiozłem z Paryża francuską narzeczoną i zabrałem ją do znajomych na wakacje na Mazury. To była jedna wielka impreza. Nie żałuję. Potem jednak zrehabilitowałem się trochę. Stan wojenny zastał mnie w Hamburgu, kiedy fotografowałem targ rybny. Nie wiedziałem, co robić. W poniedziałek poszedłem do redakcji "Sterna", tam wszyscy przerażeni, dali mi pusty pokój i telefon, żebym pogadał ze znajomymi ze świata, bo Polska była odcięta. Nagle w redakcji pojawił się Tomek Tomaszewski i powiedział, że on wraca, boi się, że jego żona została internowana. Pomyślałem, że chyba nie chcę zostać emigrantem, co ja będę robił w Paryżu, wracam, są moi bliscy i "Solidarność". No i na drugi dzień spotkałem się z Tomkiem na dworcu, byliśmy chyba jedynymi pasażerami pociągu do Warszawy, niewielu chciało akurat wtedy odwiedzać Polskę.

Ale fotografem politycznym pan nie został nawet wtedy.
Rzeczywiście, widziałem kiedyś demonstrację z okna, miałem dobry widok: gazy, pałki… Zrobiłem to. Ale wystarczał mi sam klimat beznadziei, pustek w sklepach, nie chciałem tego utrwalać na kliszy. Żeby się pocieszyć, wydawałem za to swoje ostatnie marki, chodziłem do Peweksu po wino Valencia, papierosy. Bawiłem się, jak umiałem, no i wymyśliłem, że będę robił akty. Tak powstał cykl "Ślady", chodziło o ślady, jakie zostawia mężczyzna na ciele kobiety.

Czego się pan dowiedział o kobietach przez te wszystkie lata?
Że są lepsze od nas i bardziej pragmatyczne. Mam z nimi świetny kontakt, powierzają mi tajemnice, których na pewno nie zdradziłyby innym mężczyznom. Myślę, że cieszę się zaufaniem, bo nie gram z nimi w żadne sztuczki. Decyzja o tym, co razem zrobimy, zawsze należy do kobiety. Ja tylko stwarzam szansę, do niczego nie zmuszam. I nigdy nie próbuję jej niczym zaimponować.

Nawet nowym aparatem?
To je mniej interesuje, chyba samochody bardziej.

*Tadeusz Rolke (ur. 1929), wybitny polski fotograf, kronikarz życia kulturalnego. W warszawskim Centrum Sztuki otwiera się jego retrospektywna wystawa "Wszystko jest fotografią"