Afera gruntowa

Zostaną jeszcze nagrane kilometry taśm z podsłuchów i podglądów, agenci CBA zetrą sobie zelówki podczas śledzenia podejrzewanych, a wynik będzie ciągle bliski zeru. Kto zdradził w aferze przeciekowej, nie dowiemy się nigdy.

Reklama

Kiedy 31 sierpnia 2007 roku oglądałem ekscytujący multimedialny show zastępcy ministra Ziobry prokuratora Jerzego Enkelkinga, dałem się uwieść magicznej sile kamer zainstalowanych w hotelu Mariott na 40. piętrze. Na filmie widziałem ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka w pobliżu gabinetu Ryszarda Krauzego. Minister przebierał nogami niczym pryszczaty chłopak oczekujący na dziewczynę na pierwszej w życiu randce.

Projekcja sensacyjnego filmu – jako silnego dowodu w śledztwie - wzmocniona wykresami przedstawiała pozornie wiarygodny przeciekowy łańcuszek. Jego kluczowymi ogniwami mieli być kolejno - niczym w zabawie w głuchy telefon: Janusz Kaczmarek, Ryszard Krauze, poseł Samoobrony Lech Woszczerowicz, wreszcie najgrubsze zwierzę, które zamierzano upolować - wicepremier Andrzej Lepper. Zamierzano przyłapać go z łapówką 2,7 mln. zł. W tej układance nie pokazano jednak tego, w jaki sposób ostrzeżenie dotarło do starających się o odrolnienie terenu pod Morągiem na Mazurach Piotra Ryby i Andrzeja Kryszyńskiego.

Reklama

Lepper od początku zaprzeczał, że ostrzegł go Woszczerowicz. Koronnym dowodem na obalenie jego udziału w przecieku miały być zdjęcia z kamer w Ministerstwie Rolnictwa. Otóż pokazują one, że Woszczerowicz przyjechał do resortu o godz. 7.23, a Lepper o zagrożeniu jakąś prowokacją powiedział funkcjonariuszowi BOR wcześniej, między 7.15 a 7.20.

Zarazem Lepper przyznał, że został uprzedzony. Miał to jednak zrobić nieznany mężczyzna, który zjawił się u niego raniutko w jego warszawskim mieszkaniu znajdującym się w pomieszczeniach centrali partyjnej. Do tej pory Lepper nie ujawnił, kim był ten szlachetny osobnik i pewnie nigdy się o tym nie dowiemy.

Czy dotychczasowa wersja o niewinności Woszczerowicza jest stuprocentowo pewna, na co wskazywałby prosty rachunek wynikający z różnicy czasu? Okazuje się, że nie jest to takie pewne. Dlaczego? Dosłownie kilka dni temu jeden z policjantów znających szczegóły śledztwa powiedział mi, że kamery telewizyjne w Ministerstwie Rolnictwa wskazywały czas spóźniony do rzeczywistego o ok. 20 minut. I na tym motywie Andrzej Lepper wykluczał udział Woszczerowicza w aferze. To, że Woszczerowicz ostrzegł Leppera, mówi też w śledztwie funkcjonariusz BOR ppłk Arkadiusz Koschalke. Woszczerowicz z łatwością wyjdzie z tego obronną ręką, mówiąc, że to człowiek służb, więc żaden z niego wiarygodny świadek.

Reklama

To jednak dopiero początek niejasności w tej sprawie. Wszyscy pamiętamy, że niemal od samego początku śledztwa rzucano cień podejrzenia na wiele innych osób. Przypomnę, że Lepper oskarżał o przeciek samego Ziobrę i jego współpracowników. Na jakiej podstawie? Bo w przeddzień zasadzki, w czasie której miano Leppera złapać na gorącym uczynku, przejmowania walizki z łapówki, Centralne Biuro Antykorupcyjne wiadomość o terminie akcji przekazało prezydentowi, premierowi i szefowi ABW Bogdanowi Świączkowskiemu. Aczkolwiek wydawało się to absurdalne, sprawdzano, czy przeciek nie rozpoczął się od prezydenta Lecha Kaczyńskiego via Janusz Kaczmarek, który przez niemal nocną wizytą w Mariocie, był w Pałacu Prezydenckim.

Warszawska Prokuratura Okręgowa prowadząca śledztwo badała też, czy w rozmowie Leppera z Jarosławem Kaczyńskim w obecności Przemysława Gosiewskiego i Romana Giertycha na dzień przed planowaną operacją, czyli 5 lipca 2007 r., kiedy padło nazwisko Piotra Ryby, Gosiewski nie powiedział: "wszystko wyjaśni się w ciągu paru dni". To nieopatrznie wypowiedziane zdanie mogło być również ważnym znakiem ostrzegawczym dla Leppera, jeśli wdał się w jakieś brudne interesy.

Wśród kilku wersji, które dziś sprawdza prokuratura, jest możliwość przecieku z CBA. Śledczy badają też, co o akcji mogli wiedzieć politycy PiS - bo kilka dni przedtem sondowali Wojciecha Wierzejskiego z Ligi Polskich Rodzin, jak Liga zareaguje po wybuch "bomby na Leppera".

Dziś, po blisko półtorarocznym śledztwie, prokuratura zaczyna oficjalnie mówić, że Janusz Kaczmarek wcale nie musiał być źródłem przecieku.

Mój ulubiony film zamienił się tym samym w garstkę popiołu po spalonej taśmie. Nie widzę jednak niczego, co miałoby go zastąpić. Prokuratura cały czas błądzi po omacku niczym ślepiec i nie wierzę, że wobec ciągłego multiplikowania potencjalnych sprawców przecieku znajdzie kiedykolwiek tego rzeczywistego. To przesądza również wyjście samego Leppera bez szwanku z całej sprawy. Nie tylko zresztą z tej.

Seksafera

Prokuratura naiwnie myśli, że przed sądem utrzymają się dowody seksualnego rozbuchania Andrzeja Leppera. Ale to wcale nie jest takie oczywiste.

Prokuratura stawia mu dwa zarzuty: seksualne wykorzystywanie Anety Krawczyk oraz usiłowania doprowadzenia innej kobiety do obcowania płciowego. Od początku maja Lepper, odpowiadający z wolnej stopy, co pewien czas zasiada na ławie oskarżonych w sądzie okręgowym w Piotrkowie. Drugim oskarżonym jest jego wypróbowany druh partyjny Stanisław Łyżwiński. Dowożony jest na rozprawy z aresztu. Obydwaj domagali się, aby proces był jawny.

Z kolei pełnomocnik Anety Krawczyk prosił sąd, aby na czas jej zeznań oskarżonych nie było na sali. Obydwa wnioski sąd jednak odrzucił.

Jako pierwsza zeznawać zaczęła była dyrektor biura poselskiego Stanisława Łyżwińskiego. Powtórzyła to, co oskarżeni słyszeli z jej ust, kiedy swoje oskarżenia przedstawiała mediom.

Formalnie Andrzejowi Lepperowi grozi kara do ośmiu lat więzienia, a Łyżwińskiemu do dziesięciu. Wiele wskazuje na to, że dla Stanisława Łyżwińskiego proces skończy się jakimś niewielkim wyrokiem skazującym. Natomiast przewiduję, że w przypadku Andrzeja Leppera sprawdzi się powiedzenie: z dużej chmury mały deszcz.

Na jego korzyść będzie działała nadwerężona wiarygodność Anety Krawczyk. Sama na to zapracowała. Wszyscy współczuli jej, kiedy opowiadała, że w zamian za usługi seksualne dostała pracę w biurze "Samoobrony". I nagle to wszystko, co mówiła, zaczęło się kruszyć, aż wreszcie w oczach wielu obserwatorów i sympatyków Anety Krawczyk, rozpadło się całkowicie.

Najpierw rzuciła oskarżenie, że ojcem jej najmłodszej córeczki jest Stanisław Łyżwiński. Kiedy badania DNA wykluczyły ojcostwo Łyżwińskiego, Aneta Krawczyk wskazała z kolei na Leppera. I ten strzał okazał się ślepy. Wtedy zaczęła podawać kolejne nazwiska. A potem następne. W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak tylko zastanawiać się, jak to możliwe, że matka może nie pamiętać, kto jest ojcem jej dziecka? Jaki tryb życia prowadzi? Jak duży jest krąg mężczyzn, z którymi współżyje seksualnie mniej więcej w tym samym okresie? Nagle jej obraz skrzywdzonej kobiety zaczął nabierać innego wyrazu i znaczenia.

Niezależnie od tych dość oczywistych wątpliwości większość podobnych oskarżeń rozbija się o podstawowe pytanie - gdzie się kończy przyzwolenie kobiety na gry seksualne i stosunek płciowy, a gdzie zaczyna wykorzystywanie przez mężczyznę sytuacji czy użycie przemocy?

Adwokaci Leppera i Łyżwińskiego, co naturalne, wykorzystają to w maksymalnym stopniu dla obrony swoich klientów. Zakładam zatem, że głośna na początku seksafera rozejdzie się niczym chmura gradowa w oparach wątpliwości.

Korupcja w komisji ds. WSI

Nie po to oficerowie różnych tajnych służb prowadzą własne zakamuflowane gry, żeby mogli je rozszyfrować amatorzy cywile.

Nie trzeba było być ekspertem, żeby wiedzieć, iż WSI kryły w sobie wiele patologii. Przede wszystkim były tajną służbą niepoddająca się po 1990 roku żadnym reformom. Stanowiła państwo w państwie.

Kiedy więc latem 2006 Sejm przeforsował konieczność weryfikacji wojskowych służb wydawało się, że pomysł ten nie powinien być przez nikogo torpedowany. Szybko okazało się, że to złudzenie. Wokół weryfikacji zaczęły pojawiać się zastrzeżenia. Od samego początku oznaki niechęci towarzyszyły Antoniemu Macierewiczowi - szefowi komisji weryfikacyjnej.

Sygnał do niespodziewanego ostrego starcia opozycji z ekipą rządzącą dało ukazanie się raportu z weryfikacji WSI w lutym 2007. Raport wywołał medialną burzę. Stał się wygodnym pretekstem do ataku na ekipę PiS. Został zdruzgotany przez ówczesną opozycję, czyli PO i SLD. Zarzucano mu wszystkie możliwe grzechy. Koronny zarzut dotyczył ujawnienia ważnych tajemnic naszych służb przed wywiadami obcych państw.

Wszystkie te zarzuty wróciły ze zdwojoną siłą po dojściu do władzy PO. Szybko okazało się, że weryfikacja stała się kolejną kością niezgody rządzącej PO i odsuniętego od władzy PiS.

W atmosferze niemal totalnego potępienia sposobu przeprowadzenia weryfikacji przez ekipę PIS pojawia się zapowiedź zakończenia prac nad aneksem do raportu o weryfikacji WSI. Już przecieki z aneksu powodują nową falę ataków na PiS. W tym właśnie czasie niczym z niebytu wyłania się były oficer WSW płk Aleksander Lichocki, w swoim środowisku znany pod ksywą Pęcherz z powodu częstego biegania do toalety w czasie towarzyskich spotkań. Niektórzy mówią, że prawdziwą przyczyną wizyt w toalecie była konieczność wymiany kasety do nagrywania. Lichocki przedstawia się dziennikarzom jako pośrednik w handlu aneksem. Okazało się, że spotykał się też z przedsiębiorcami i politykami. Wszędzie powoływał się na swoje znajomości i wpływy w komisji weryfikacyjnej. Po kilku tygodniach zostaje rozszyfrowany przez dziennikarzy - jest albo mitomanem albo prowokatorem służb.

Niespodziewanie w połowie maja prokuratura wydaje nakaz zatrzymania płk. Lichockiego i dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego, zarzucając im przestępczość korupcyjną. Tego samego dnia i w tym samym czasie prokuratura nakazuje rewizję w domach dwóch członków komisji weryfikacyjnej - Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka. Rewizje te prokuratura uzasadnia tym, że Lichocki wskazał Bączka i Pietrzaka jako tych ludzi z komisji, którzy mieli realizować jego korupcyjne zamówienia.

Wiele wskazuje na to, że kluczową rolę w tej aferze odgrywa płk Leszek Tobiasz, oficer WSI. To on prawdopodobnie przekazał prokuraturze nagranie demaskujące płk. Lichockiego i być może Sumlińskiego.

Dziś też wiadomo już, że Tobiasz spotykał się także z marszałkiem Bronisławem Komorowskim. Informował go, że posiada dowody na korupcyjną działalność komisji weryfikacyjnej. Prawdopodobnie jednak wcześniej Tobiasz kontaktował się z ABW. Ta zaś, uzyskując od niego informacje, nie przekazywała ich w całości prokuraturze, zaś Tobiaszowi zlecała kolejne zadania niczym tajnemu współpracownikowi. Również dwuznaczne jest zachowanie marszałka Komorowskiego, który nie potrafi jasno wytłumaczyć dlaczego kilka razy spotykał się z płk. Tobiaszem. I to bez świadków.

Dramatycznym pokłosiem tzw. afery korupcyjnej jest samobójcza próba dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego stojącego pod zarzutem proponowania wspólnie z Lichockim oficerom WSI pozytywne przejście weryfikacji za łapówkę.

Korupcja w komisji weryfikacyjnej WSI to chyba najbardziej klasyczna sprawa, która rzec można z natury swej nigdy nie będzie wyjaśniona. Nigdy nie poznamy nawet drobnej części prawdy z prostego powodu. Zbyt wiele przecina się tam interesów i zbyt wiele osób ma coś do ukrycia. A ponieważ jednym z ulubionych przez tajne służby sposobów ukrywania prawdy nie jest milczenie, lecz aktywne rozsiewanie fałszywych tropów, mamy gąszcz ścieżek, w których każdy się gubi.

Tajemnica śmierci Olewnika

Kilkunastu prokuratorów i kilkudziesięciu policjantów, którzy od 2001 roku do dziś zajmowali się sprawą, ani o krok nie przybliżyło nas do rozwikłania tajemnic związanych z tą zbrodnią.

Skazany na dożywocie za porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika Sławomir Kościuk powiesił się 4 kwietnia w celi więzienia w Płocku. Ciało Kościuka znaleziono trzy dni po skazaniu go i jego sześciu kumpli.

Kościuk, tragarz z warszawskiego lotniska, należał do szajki, która w październiku 2001 r. porwała 25-letniego Krzysztofa Olewnika, syna właściciela wielkich zakładów mięsnych w Drobinie pod Płockiem. Kryminaliści więzili go przykutego łańcuchem do ściany nieużywanego szamba. Po dwóch latach, kiedy udało im się wymusić na rodzinie 300 tys. euro okupu, brutalnie udusili porwanego. Rodzina poszukiwała Krzysztofa jeszcze przez trzy lata, licząc na to, że żyje.

Samobójstwo Kościuka od samego początku zaczęło budzić podejrzenia. Po pierwsze dlatego, że tak perfekcyjnie wybrał miejsce zamachu. Powiesił się na prześcieradle w jedynym miejscu, którego nie obejmowała kamera telewizyjna zainstalowana w celi - w kąciku sanitarnym.

Te dziwne okoliczności połączono z wcześniejszym ważnym incydentem. W czerwcu 2007 roku, czyli trzy miesiące przed rozpoczęciem procesu, w celi olsztyńskiego aresztu samobójstwo popełnił Wojciech Franiewski, szef gangu, który porwał Krzysztofa Olewnika. W jego organizmie znaleziono alkohol i śladowe ilości amfetaminy. Tuż przed śmiercią Franiewskiego przesłuchiwali policjanci z CBŚ.

Rozgłos obydwu samobójstw był tak potężny, że sprawa nagle ożyła na powrót. Co więcej, teraz dopiero po samobójstwie Kościuka rozpoczyna nowe życie. Niepomiernie wzrasta aktywność najbliższych zabitego Krzysztofa, pod naciskiem opinii publicznej ożywia się prokuratura.

Siedem lat po porwaniu media starają się nadrobić stracony czas. Ich śladem podąża prokuratura. Jest już jednak za późno. Owszem, można opisywać wstrząsające szczegóły zbrodni, dramatyczne starania ojca, matki i siostry Krzysztofa u ministrów resortów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo w państwie o zwiększenie wysiłków zmierzających do wykrycia sprawców porwania. Nigdy już jednak nie poznamy zadowalających odpowiedzi na wiele ważnych pytań związanych ze sprawą. Czy można było uratować życie Olewnikowi? A jeśli tak, to kto zawinił? Policjanci? Prokuratorzy? Jeśli tak, to którzy?

Lista tych, którzy fatalnie zasłużyli się dla śledztwa jest długa. Zacznijmy od Remigiusza Mindy, szefa wydziału kryminalnego radomskiej policji. To on forsował przez długi czas wersję o samoporwaniu Krzysztofa w celu wyłudzenia pieniędzy od ojca. Niezależnie od tego policjanci i prokuratorzy popełnili wiele innych błędów. M.in. nie zabezpieczono śladów na miejscu przestępstwa - w domu Krzysztofa. Zignorowano anonim, który bezbłędnie wskazywał sprawców porwania, nie sprawdzono połączeń telefonicznych rozmów z porywaczami. I mimo przygotowanej wielkiej operacji policja nie zdążyła uchwycić momentu przekazywania okupu porywaczom.

To tylko część tych błędów. Dziś padają wzajemne oskarżenia. Policjanci obciążają prokuratorów i innych policjantów, a nawet rodzinę Olewników. Prokuratorzy - ekipy policyjne. Upływ czasu oraz to, że w ukryciu prawdy zainteresowani są i policjanci, i prokuratorzy nie pozwoli nigdy ustalić z całą pewnością bulwersujących kwestii. Jak to się stało i kto zawinił, że przez pięć lat śledczy nie byli w stanie namierzyć porywaczy? Czy policja celowo myliła tropy? A może robiła to dlatego, że współpracowała z porywaczami? A może porywaczy chronił ktoś z góry? Na część z tych pytań odpowiedź znali bandyci - Franiewski i Kościuk.

Ale oni już nigdy niczego nie powiedzą. Czy ktoś o to zadbał?

Doktor Garlicki

To nie jest kraj dla ludzi, którzy zostali skrzywdzeni przez doktora Garlickiego. Albo - jak kto woli: to nie jest kraj dla ludzi, którzy chcieliby dowiedzieć się, w jaki sposób doktor Garlicki krzywdził innych.

Przed oczyszczonym z zarzutu zabicia pacjenta na stole operacyjnym, najsłynniejszym obecnie polskim kardiochirurgu, doktorze Mirosławie Garlickim rysują się piękne perspektywy. Być może pokieruje nowym oddziałem kardiochirurgii w prywatnym szpitalu św. Rafała w Krakowie. A może z otwartymi rękami przyjmie go jakaś klinika niemiecka, bo tam opinia publiczna będzie znała jedynie werdykt swojego eksperta dr. Rolanda Hetzera z Centrum Serca w Berlinie, mówiący, że dr Garlicki nie jest winien śmierci pacjenta.

Trzeba jednak założyć, że Garlicki nie ożywi warszawskiego szpitala MSWiA, skąd w raczej niefortunnych okolicznościach w połowie lutego 2007 roku wyprowadzono go w kajdankach na oczach pacjentów - za co żądał zadośćuczynienia, podobnie jak za wypowiedź ówczesnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry: "Już nikt przez tego pana życia pozbawiony nie będzie". Właśnie za to oskarżenie sąd okręgowy w Krakowie przyznał Garlickiemu odszkodowanie w wysokości 7 tys. zł. Jednakże sąd apelacyjny, chcąc sprawić doktorowi prezent na Gwiazdkę, decyzję podjął w pierwszej dekadzie grudnia - podniósł kwotę należną mu od Ziobry do 30 tys. zł. Zastanawiam się, skąd taka hojność sądu. Czyżby stąd, że tak naprawdę nie wiadomo, ile doktorowi Garlickiemu zostało pieniędzy z łapówek, jakie wziął od pacjentów i ich bliskich? Ale tego akurat nigdy się nie dowiemy. Nie tylko konkretnie i ściśle. Nie poznamy nawet skali tych łapówek, choć gdy to piszę, w warszawskim sądzie odbywa się proces dr. Garlickiego.

O tym, że się nie dowiemy, wskazuje kilka przesłanek. Najważniejsza z nich to ta, że przypadek doktora Garlickiego najbardziej wpływowe czynniki, a przede wszystkim niektóre media oraz sąd traktują nie jako rzecz czysto kryminalną, ale jako sprawę polityczną. To było widoczne w komentarzach i zmanipulowanych informacjach od pierwszych dni po zatrzymaniu kardiochirurga do dziś. Sąd zaś nie może tak żarliwie jak media bronić dr. Garlickiego, ale nadzwyczaj surowym potraktowaniem Ziobry pokazuje, po której jest stronie.

Media nie są niczym skrępowane i mogą wykładać karty na stół. Tak np. zrobiono, kiedy po ogłoszeniu umorzenia przez prokuraturę śledztwa w wątku tzw. zabójstwa, czołowy publicysta wiodącej w obronie dr. Garlickiego gazety napisał w klasycznym języku nowomowy: "Niech czas IV RP, która tak żałośnie na naszych oczach dogorywa, będzie ostrzeżeniem przed obsesyjnymi ideologami u władzy".

Ale i autorzy tej samej gazety za punkt honoru wzięli sobie ukazanie degeneracji, jakiej ulegają instytucje stworzone przez PiS. Mówi o tym lead do jednego z tekstów informacyjnych: "Po przesłuchaniu kilkuset świadków funkcjonariusze namówili rodziny siedmiu pacjentów na złożenie zeznań obciążających dr. Mirosława G".

Mrożące krew w żyłach historie opisują inni autorzy stojący murem za dr. Garlickim. Oto jak dowiadujemy się, podstawą części - z ogólnej liczby 41 - zarzutów korupcyjnych są nagrania z ukrytej kamery w gabinecie dr. Garlickiego. CBA chciało wzmocnić je zeznaniami osób na tych taśmach nagranych. Co więc robili agenci? "Zatrzymywano tych ludzi jak bandytów. Godzinami czekali na przesłuchania. A potem, często nocą, stawiano im zarzuty wręczania lapówek. Pokazywano film. Większość po tym przyznawała się do winy". Oto jak okrutnie postępuje CBA! Czy zdobyte w taki sposób dowody mogą mieć jakąś wartość? - brzmi niewypowiedziane pytanie autora tego szokującego tekstu informacyjnego.

Pełnymi garściami z tej lawiny tekstów korzysta dr Garlicki. Nie przyznaje się do winy. To jego dobre prawo jako oskarżonego. I tego nie można mu mieć za złe. Korzystając jednak z chybionego podejrzenia o zabójstwo, rozciąga je również na zarzuty korupcyjne. Kreuje się na ofiarę reżimu IV RP i jego zbrojnego - by nie powiedzieć zbrodniczego - ramienia, CBA. Przy tym zaś - na ofiarę spisku kilku ważnych osób w państwie. Wspiera go w tym jego wieloletni patron po fachu prof. Anoni Dziatkowiak, który twierdzi, że na Garlickim popełniono cywilne morderstwo na zamówienie. Teoria jego mentora pozwala Garlickiemu mówić o sobie niemal z dumą: "Byłem pierwszym więźniem zatrzymanym przez CBA, przecierałem drogę dla następnych". Któż by się ośmielił dopatrzyć w tej wypowiedzi cynizmu?

Nie sądzę więc, abyśmy poznali prawdę o doktorze Garlickim. Sąd będzie mu sprzyjał. To prawie pewne. Oczywiście nie pozwoli sobie na jawne utrącanie niezbitych dowodów. Akt oskarżenia wymienia ich dziewięć. I z nich dr Garlicki się nie wygrzebie, bo od łapówki uzależniał wykonanie operacji bądź dalszą opiekę lekarską. Ale reszta zarzutów pozostanie w cieniu. Na zawsze.