Witold Głowacki: Czas od śmierci Stanisława Pyjasa to dla pana nie tylko 30 lat od śmierci przyjaciela. To także 30. rok pańskiej walki o wyjaśnienie tej sprawy.
Bronisław Wildstein: Ta walka do tej pory się nie zakończyła.

Zaczęła się wtedy, kiedy wcisnął pan cieciowi w kostnicy 100 zł. Czy gdy zobaczył pan zmasakrowaną twarz Pyjasa, był pan już pewny, że nie zginął on w wypadku?
Tak. I byłem niemal pewny, że zrobiła to SB. Nie wiadomo jednak było, jak i dlaczego to się stało. Proces ujawniania tej prawdy trwa do dziś. Za czasów PRL nie było oczywiście dostępu do żadnych informacji ze strony SB. W wolnej już Polsce początkowo także utajnione były wszystkie materiały dotyczące tej sprawy. Dlatego wyjaśnialiśmy ją małymi krokami. Moje dziennikarki z Radia Kraków nagrały pewnego siebie esbeckiego eksperta, który orzekł, że Pyjasa spotkał nieszczęśliwy wypadek. Nieco później Krzysztof Krauze z Jerzym Morawskim zrobili film dokumentalny "Spadł, umarł, utonął", który rzucił sporo światła na śmierć Pyjasa i jej ewentualnego sprawcę. Prokurator Krzysztof Urbaniak, który bardzo intensywnie zajął się tym morderstwem, oskarżył trzech wysoko postawionych esbeków. Wreszcie w 2001 roku zrozumiałem podwójną rolę Lesława Maleszki w naszym środowisku. To także pomogło mi lepiej pojąć okoliczności śmierci Pyjasa.

Mimo to nie wszystko jeszcze o nich wiadomo.
Do dziś nie zostały pociągnięte do odpowiedzialności osoby, które podjęły decyzję o zamordowaniu Pyjasa, nie ma też pewności co do ich personaliów. Nie wiemy też do końca, kto był wykonawcą tego polecenia, choć istnieje dużo danych, dzięki którym można przypuszczać, kto uczestniczył w zabójstwie. Można też domniemywać, kto był jego mocodawcą.

Kto zatem mógł zabić Pyjasa?
Niemal na pewno brał w tym udział były bokser Węclewicz. Wątpię jednak, żeby zrobił to sam. Musiał mu ktoś pomagać.

Skąd ta pewność?
Ktoś musiał pomóc w transporcie zwłok - przecież najprawdopodobniej zostały one podrzucone na słynną już klatkę schodową. Węclewicz skarżył się potem, że wciąż nie dostał obiecanych mu za to przez SB 100 dolarów. I nagle jego zwłoki znaleziono również na klatce schodowej w budynku, w którym mieszkał prowadzący go oficer SB. Jego pijacką skargę przy wódce na nierzetelność esbeków dzieli od jego śmierci zaledwie kilka dni. Tu raczej nie ma dwuznaczności.

A mocodawcy? Kto mógł wydać dyspozycje Węclewiczowi?
Przed sądem stanęło trzech najważniejszych oficerów krakowskiej SB. Jednego z nich wyłączono z postępowania ze względu na zły stan zdrowia. Dwaj pozostali dostali w 2001 roku po dwa lata w zawieszeniu. Oczywiście nie byli sądzeni za morderstwo. Udało im się udowodnić jedynie mataczenie, utrudnianie śledztwa.

Skoro ktoś mataczy w sprawie morderstwa...
To najpewniej ma ku temu żywotne powody. Jeśli zadamy sobie pytanie, po co wysocy oficerowie SB utrudniali śledztwo, odpowiedź jest jasna. Robili to dlatego, że mieli coś do ukrycia - najpewniej wiedzieli, kto jest bezpośrednio odpowiedzialny za morderstwo. Dlatego próbowali ukryć zabójców i zmistyfikować całą zbrodnię. Dla mnie jest to z ich strony pośrednie przyznanie się do współuczestnictwa. Rzecz jasna sąd wykazał tylko utrudnianie śledztwa.

Jak wyglądało mataczenie w wykonaniu tej trójki?
Wiedzieli na przykład doskonale, że to SB pisała anonimy, które miały skłócić nasze środowisko. Po śmierci Pyjasa zorganizowali jednak pokazowe badania podpisów wszystkich studentów UJ, by "poszukać" winnego. Sądzę zresztą, że przy okazji pobrali sobie całkiem przydatne próbki grafologiczne. W każdym razie chwalili się, że zbadali kilkadziesiąt tysięcy podpisów. To oczywiście nie koniec zacierania śladów. W Jeziorze Solińskim został przez SB utopiony student, którego zeznania pozwoliły sporządzić portret pamięciowy zabójcy.
Ekspertyza, według której śmierć Pyjasa uznano za wypadek, została zaś podpisana przez profesora Zdzisława Marka. Za nieposzlakowaną reputację Marka ręczył - o dziwo - profesor Widacki. Tymczasem profesor Marek to był taki etatowy ubecki ekspert, który we wszystkich sprawach, w które zamieszani byli "nieznani sprawcy", ogłaszał niezbicie, że był to "nieszczęśliwy wypadek". Na podstawie tych samych danych, które Marek uznał za świadectwo wypadku, niezależna komisja - zwołana w 1991 roku - orzekła, że śmierć nastąpiła na skutek pobicia, a zwłoki zostały podrzucone.

SB stosowała tylko strategię tuszowania?
Wpadli na bardziej przewrotny pomysł. Niedługo po śmierci Pyjasa przyjechało do mnie w nocy dwóch dziennikarzy "Trybuny Ludu". Byłem nawet zainteresowany tym, jaki to typ ludzi, więc z nimi porozmawiałem. I jeden z nich - niejaki Roliński, który pod koniec lat 80. popełnił samobójstwo, przynajmniej według oficjalnych danych - zapytał z ironicznym uśmieszkiem: I co? Poczytało się kodeks Nieczajewa? To była aluzja do historii - która posłużyła Dostojewskiemu za kanwę "Biesów" - zabójstwa jednego ze spiskowców przez członków grupy, po to by scementować tajne sprzysiężenie.
To właśnie chciał nam zasugerować ów dziennikarz. A jestem pewien, że pan Roliński nie miał zielonego pojęcia, kim był Nieczajew. Jakoś też nie wyobrażam sobie go przy lekturze Dostojewskiego. Zasuflowali mu to esbecy, a on przyjechał do mnie, by wypytać, jak to dokładnie zrobiliśmy. Taką interpretację tej historii esbecy widzieliby najchętniej. Wybrali jednak tuszowanie sprawy.
Trzeba im przyznać, że zrobili to całkiem skutecznie. Do dziś przecież nie można postawić sprawców przed sądem.
Niemniej można z dużą dozą prawdopodobieństwa zrekonstruować większość zdarzeń towarzyszących śmierci Pyjasa. Nie wiemy za to, jaka była procedura podejmowania tej decyzji w SB. Nie do końca pewna jest także kwestia motywu tej zbrodni. Najczęściej przyjmowana wersja "wypadku przy pracy" esbeków, którym miało chodzić jedynie o pobicie Pyjasa, wydaje mi się - im dłużej o tym myślę - mało prawdopodobna.

Dlaczego? Sytuacji, w których SB odpowiadała bezpośrednio za zabójstwo, nie było w polskiej historii zbyt wiele.
Nie wiemy tego do końca. Przecież morderstw nie zlecano na piśmie.

Właściwie po co SB miałaby zabić kłopotliwego, ale niebędącego bezpośrednim zagrożeniem dla systemu studenta? Owszem, zaangażowanego w opozycję, ale przecież niebędącego wodzem antykomunistycznego buntu.
Najbardziej prawdopodobna wydaje mi się wersja, według której Pyjas zginął dlatego, że był bliski zdekonspirowania człowieka, którego uważaliśmy wtedy za przyjaciela - Lesława Maleszki. Maleszka był bardzo cennym, a zarazem bardzo ostrożnym agentem SB. Doprowadził na przykład do odsunięcia prowadzącego go esbeka pod zarzutem zbytniej niedyskrecji. Wystarczyło, że napisał na niego donos. Być może i tym razem chciał zadbać o właściwy poziom konspiracji i zawiadomił przełożonych o zagrożeniu?

To jedyny sensowny powód?
Nie. W tym samym czasie esbecja generalnie zaostrzała represje wobec opozycji. Odbyła się seria brutalnych pobić - pobito wówczas Ludwika Dorna, Mirosława Chojeckiego i kilka innych osób. W gmachu sądu atakowały członków KOR grupy "aktywu robotniczego" lub "oburzonego ludu". Widać było, że SB staje się coraz bardziej brutalna. Chodziło po prostu o zastraszenie nas wszystkich.

Ale wieść o śmierci Pyjasa rozeszła się szybko i wywołała skutek odwrotny do zamierzonego.
Przez pierwsze dni mało kto o tym wiedział, nawet w samym Krakowie. Dopiero po wielkich manifestacjach studenckich sprawa stała się głośna. W Lublinie, Łodzi i Warszawie zaczęto odprawiać msze w intencji Pyjasa i wiedza o tej sprawie zataczała coraz szersze kręgi. Poza tym w Polsce słuchano Wolnej Europy, a w tym radiu śmierć Pyjasa była bardzo intensywnie komentowana. Dlatego wiedza o śmierci Pyjasa dość szybko stała się powszechna. Oczywiście nie był to ten rodzaj newsa, który znamy dziś z mass mediów. Każdy jednak, kto choć trochę się interesował działaniami opozycji, zdobywał tę wiedzę bardzo szybko. Zdarzało mi się nawet, że przypadkowo spotkani ludzie - na przykład taksówkarze - zaczynali ze mną na ten temat nagle rozmawiać. Ta śmierć trochę zmieniła naszą świadomość

Co dokładnie zmieniła śmierć Pyjasa?
Przede wszystkim zaczęliśmy działać bardziej jawnie. Powstawały Studenckie Komitety Solidarności, między innymi ten we Wrocławiu - kuźnia tamtejszej opozycji. W trakcie krakowskich juwenaliów odbyły się manifestacje, w trakcie których można było poczuć przez chwilę, że to miasto jest wolne. Myślę, że ta reakcja na śmierć Pyjasa mogła też podziałać jak kubeł zimnej wody na władze PRL. Skoro zupełnie spontanicznie mogły zostać zorganizowane wielotysięczne manifestacje, musiało to dać do myślenia otoczeniu Gierka. Dlatego represje nieco osłabły. Niedługo po śmierci Staszka wypuszczono z więzienia młodych KOR-owców, a także robotników z Radomia i Ursusa.

Morderstwo na Pyjasie mogło być więc nieudanym esbeckim eksperymentem? Chcieli poskromić społeczeństwo, a zamiast tego wywołali falę sprzeciwu?
Gierek stanął wtedy przed wyborem: albo totalny terror, albo próba lawirowania. Myślę, że obserwując krakowskie manifestacje wywołane przez morderstwo na Pyjasie, pamiętał o Grudniu '70. I o tym, że choć Gomułka nie wydał wtedy rozkazu strzelania, to jednak stracił posadę. I może dlatego nie odważył się na gwałtowne działania. Okazało się, że mimowolna ofiara pojedynczego człowieka może być silniejsza niż cały aparat represji.

Bronisław Wildstein, były prezes Telewizji Polskiej, publicysta i felietonista, komentator polityczny, ekonomiczny i społeczny, pisarz. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Działacz opozycji, współtwórca i rzecznik Studenckiego Komitetu Solidarności (1977) oraz współtwórca NZS w Krakowie. Opublikował m.in. "Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością" (2003), za którą otrzymał Nagrodę im. Janusza Kijowskiego, "Mistrz" (2004), "Długi cień PRL-u, czyli dekomunizacja, której nie było" (2005).
















































Reklama