W tym roku minęło dziesięć lat od dnia, gdy mój mąż Jerzy Ziobro poszedł do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie tylko na badania. Ale już nigdy nie wrócił do domu. Zmarł 2 lipca 2006 roku. Gasł na moich oczach w miejscu, w którym powinien mieć najlepszą możliwą opiekę. Ale jej zabrakło.

Reklama

Nie o moje osobiste pretensje tu chodzi, tylko o przyzwoitość i sprawiedliwość, o którą upominam się od lat przed sądami.

Straciłam męża wskutek rażących błędów lekarzy, którzy nie przestrzegali podstawowych standardów medycznych. Potwierdzili to w swych opiniach wybitni specjaliści z dziesięciu renomowanych klinik z całego świata. Ale dotychczas sąd brał pod uwagę wyłącznie opinię wydaną przez polskich biegłych, która była niejasna i wewnętrznie sprzeczna. Moje zastrzeżenia – po skardze ówczesnego Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta – potwierdził Sąd Najwyższy i uznał za konieczne ponowne zbadanie sprawy.

Korzystna dla mnie decyzja Sądu Najwyższego nie przybliżyła mnie jednak do wyjaśnienia śmierci mojego męża. Mam poważne obawy, że biegli ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, stając w obronie krakowskich lekarzy, chcieli zniechęcić mnie do dochodzenia prawdy perspektywą finansowej ruiny. Zażądali prawie 372 tysięcy złotych za 23 strony merytorycznej ekspertyzy, stanowiącej jedynie uzupełnienie pierwszej opinii, za którą wcześniej wzięli niespełna 300 tysięcy złotych. Wiedzą, że tymi kosztami sąd może mnie obciążyć.

Reklama

Dlatego działania prokuratury w sprawie wyceny ekspertyzy, przekraczającej kilkadziesiąt razy koszty podobnych opinii w sprawach błędów medycznych, uważam za rutynowe i naturalne w sytuacji, gdy w grę może wchodzić przestępstwo wyłudzenia.

Pieniądze można mi odebrać. Ale siły i determinacji nie. Nie poddam się w walce o sprawiedliwość. Bo mam do niej prawo jak każdy. Nie mogę być traktowana gorzej z uwagi na funkcje pełnione przez mojego syna. On, jako prokurator generalny, wyłączył się z tej sprawy.

Reklama

Mam nadzieję, że sprawiedliwości doczekam.

Krystyna Kornicka-Ziobro

PAP Archiwalny / Jacek Bednarczyk