W szpitalnym korytarzu warszawskiego więzienia na Rakowieckiej późnym wieczorem 8 października 1990 r. minęło się dwóch aresztantów prowadzonych przez strażników. Niski, szczupły, ponadsześćdziesięcioletni mężczyzna, który wyszedł właśnie z gabinetu lekarskiego z diagnozą: stan zdrowia - bardzo dobry, to generał Mirosław Milewski, były szef MSW, a wcześniej szef polskiego wywiadu. Zmierzający w przeciwnym kierunku potężny, o głowę wyższy, siwy facet, również sześćdziesięcioletni, to Kazimierz Janosz, kryminalista z krwi i kości. Ci dwaj natychmiast się rozpoznali, choć ostatni raz widzieli się blisko 20 lat temu. Obydwaj są bohaterami najsłynniejszej kryminalno-szpiegowskiej afery PRL znanej pod kryptonimem "Żelazo". Generał Milewski był jej mózgiem. Kazimierz Janosz jednym z głównych krwawych wykonawców.
Specjaliści nie mają wątpliwości: przestępczość zorganizowana (określenie spopularyzowane w III RP) istniała już w czasach PRL. Wówczas działały nie tylko dobrze zorganizowane gangi złodziejskie, przemytnicze, sutenerskie i włamywaczy współpracujących z bandytami dokonującymi skoków na banki. Występowała też klasyczna mafia - jeśli przez ten termin rozumieć sprawnie działające duże grupy przestępcze pod protektoratem państwa - wysoko postawionych urzędników i polityków.
Od agentury do mafii
Związki służb z przestępczością zorganizowaną najwyraźniej widać w aferze "Żelazo". W 1967 r. Mirosław Milewski, wówczas szef wywiadu, wpadł na pomysł nielegalnego zdobycia na Zachodzie środków, które miałyby zasilić tajny fundusz operacyjny. Milewski uznał, że idealnymi wykonawcami takiej operacji byliby zaprawieni w bandyckim fachu i nieuchwytni dla zachodniej policji bracia Janoszowie - Kazimierz, Mieczysław i Jan, od pięciu lat mieszkający w Niemczech. Najstarszy, Kazimierz - wówczas 35-letni, a od ponad 15 lat pozostający na usługach służb specjalnych jako agent, był ich szefem. Bracia specjalizowali się w napadach i rabunkach, przy których współpracowali z miejscowymi bandytami: niemieckimi, francuskimi czy szwedzkimi. W kolejnych latach weszli w zmowę z niektórymi właścicielami sklepów jubilerskich. Fingowali włamania, a następnie dzielili się z właścicielami "skradzionymi" kosztownościami oraz pieniędzmi wyłudzonymi od towarzystw asekuracyjnych. Najzuchwalszym ich przestępstwem był napad na bank w 1964 r., w trakcie którego zginął kasjer, a jednego z gangsterów - mieszkańca Hamburga - zastrzeliła policja.
Gen. Milewski, wyznaczając im nowe zadanie - do tej pory zajmowali się jedynie dostarczaniem charakterystyk obywateli niemieckich polskiego pochodzenia wybierających się do rodzinnego kraju - obiecał, że po sprowadzeniu łupów do Polski zostaną one równo podzielone między wywiad a "brygadę" Janoszów.
Bracia nawiązali współpracę z gangami z innych krajów. By łatwiej im było dokonywać przekrętów, Kazimierz Janosz w 1970 r. założył oficjalnie w Hamburgu jubilerską firmę eksportowo-importową. Milewskiemu zameldował, że wkrótce zwiną interes i wrócą do kraju. W tym czasie dokonał olbrzymich zakupów złota, srebra i biżuterii w kilku hurtowniach, obiecując, że za towar zapłaci w ciągu tygodnia. Niemieccy kontrahenci uwierzyli mu na słowo.
Tymczasem Janosz od pewnego czasu przygotowywał do wysyłki zgromadzony już wcześniej majątek, a ostatnie dni przeznaczył na spakowanie reszty zakupów i opróżnienie kont w bankach. Wielomilionowy łup został przemycony do Polski dwiema drogami. Około 200 kg złota w sztabach i wyrobach jubilerskich, tysiące kamieni szlachetnych, luksusowe, deficytowe towary: ubrania, futra, zegarki oraz siedem kontenerów najróżniejszych wyrobów ze srebra załadowano na dwa wagony towarowe. W drogę do Polski ruszyły 8 maja 1971 r. doczepione do składu pociągu towarowego. Od granicy NRD z zachodnimi Niemcami były eskortowane przez polskich oficerów wywiadu, którzy tajnymi kanałami przekazywali polskiej centrali wiadomości o ich przemieszczaniu się. Trzeba tu dodać, że przejazd przez Niemcy Wschodnie odbywał się za pełną wiedzą Stasi. Ostatecznie do Cieszyna dotarły dwa tygodnie później. Dzień po starcie wagonów z Hamburga do kraju przyjechał Kazimierz Janosz. W specjalnych skrytkach swojego mercedesa przywiózł 100 kg złota: sztabki, monety, kolie i bransolety.
Protektorzy bandy braci Janoszów ani myśleli dotrzymać umowy. Zagarnęli 90 procent zdobytych towarów. Janoszom oddali zaledwie około 30 kilogramów różnych wyrobów w złocie. Całość łupu została przetransportowana do centrali MSW, gdzie była przez lata rozkradana i rozdawana.
Tymczasem bracia osiedlili się w pobliżu Bielska Białej, skąd pochodzili. Oficjalnie zaczęli prowadzić tam restaurację. W istocie nadal przez lata kierowali gangiem przestępczym w porozumieniu z MSW. W drugiej połowie lat 70. mieli dokonywać na zlecenie ministerstwa zabójstw w krajach zachodnich. Szczegóły afery znało tylko kilkanaście osób i była ona mocno utajniona. W 1990 roku sprawę umorzono z powodu przedawnienia.
Silvery nad Zalewem
W czasie, kiedy rozładowywano wagony z łupami bandy Janoszów i pakowano łupy na ciężarówki MSW, wykryto inną aferę. Mniej głośną, ale również dobrze obrazującą degrengoladę ówczesnej Służby Bezpieczeństwa. Nadano jej kryptonim "Zalew".
Wygląda na to, że kontrwywiad nie chciał być gorszy od wywiadu. Pomysłodawcą afery był bowiem ówczesny szef kontrwywiadu gen. Ryszard Matyjewski. Spośród swoich oficerów rezydujących w Berlinie Zachodnim i innych krajach Europy Zachodniej zorganizował szajkę przemycającą do Polski złoto w sztabkach i złote 20-dolarówki. Wybrani oficerowie operacyjni pracujący w Polsce na pierwszej linii frontu, czyli na ulicy i w restauracjach, wśród turystów skupowali obcą walutę, którą przekazywali kolegom lub swym wysoko postawionym przełożonym jeżdżącym na Zachód. Ci kupowali tam za nią sztabki i złote 20-dolarówki i, korzystając z przejść dyplomatycznych, wwozili do kraju. W Polsce na czarnym rynku przebicie było wielokrotne, więc wszyscy uczestnicy akcji ogromnie się obławiali. Część złota szła na obrót, ale część zatrzymywano na czarną godzinę. Handelek trwał kilka lat, a wpadka nastąpiła w absolutnie nieprzewidywanych okolicznościach.
Otóż pewien oficer wracający po kilku latach z rezydentury w Berlinie Zachodnim został złapany na szmuglu niezwykle deficytowego wtedy towaru w Polsce - żyletek marki "Silver". Ponieważ odbywał już ostatni kurs do kraju, postanowił uszczęśliwić silverami kilkanaście tysięcy osób, a nie - jak zazwyczaj - ledwie kilkuset. Jego przypadek potwierdza zasadę, że zachłanność nie tylko nie popłaca, ale często prowadzi do zguby. Tym razem jeszcze dodatkowo ludzi w pewnym sensie niewinnych. Przynajmniej jeśli chodzi o silvery. Już podczas pierwszego przesłuchania właściciel wielkiej walizy żyletek miał powiedzieć: "Szarpiecie mnie za silvery, a przecież moi koledzy od lat handlują złotem przywożonym z Zachodu". Dzięki jego zeznaniom wpadło w sumie kilkadziesiąt osób związanych z przemytem złota. Główny winowajca, gen. Matyjewski, został skazany na 12 lat więzienia. Nazwa afery wzięła się stąd, że większość funkcjonariuszy zakopywała swoje złoto w ogródkach na daczach. A dacze mieli nad Zalewem Zegrzyńskim.
Znowu SB?
Oprócz przemytników z SB i gangsterów eksportowych bez oporów sięgających po broń mieliśmy też bandytów działających na rodzimym podwórku, którzy nie wahali się zabijać niewinne ofiary. Jak na przykład podczas najsłynniejszego w Polsce Ludowej napadu na bank. Miał on miejsce w szczególnym czasie i miejscu: 22 grudnia w samym centrum Warszawy.
Tego dnia 1964 roku około godziny 18.30 pod bank na ulicy Jasnej, nazywany bankiem "Pod Orłami" (dwa orły z kamienia zdobią fronton budynku), podjechał samochód Warszawa. Wiózł wyjątkowo duży przedświąteczny utarg z Centralnego Domu Towarowego (dziś "Smyk"), oddalonego od banku ledwie kilkaset metrów. Z samochodu wysiedli dwaj strażnicy oraz kasjerka. Pierwszy z nich wyjął z bagażnika worek z pieniędzmi. Kiedy zbliżali się do wejścia banku, nagle jak spod ziemi wyrósł obok nich niewysoki mężczyzna. Niby niechcący wpadł na niosącego worek strażnika, wyjął z kieszeni płaszcza odbezpieczony wcześniej pistolet i strzelił mu w pierś. Niemal jednocześnie wyrwał mu worek z gotówką i uciekł w stronę ulicy Hubnera (dziś Zgoda).
Ranny ochroniarz doszedł do holu banku, ale na schodach przewrócił się. W tym czasie zza rogu budynku wyszedł drugi z bandytów i bez ostrzeżenia strzelił do drugiego strażnika. Gdy ten upadł na ziemię, podszedł do niego i strzelił mu jeszcze dwa razy w głowę. Kasjerka przeżyła pewnie dzięki temu, że ukryła się za samochodem. Bandyci pobiegli w kierunku ulicy Moniuszki. Tam czekał wspólnik, który odebrał od nich pieniądze i wsiadł do auta z włączonym silnikiem. W worku znajdowało się 1 336 500 zł, co w owym czasie było fortuną. Dwaj napastnicy szybkim krokiem przeszli na Marszałkowską, wsiedli do szaroniebieskiej Warszawy i zniknęli.
Nigdy nie wykryto ani sprawców napadu, ani ich wspólników. A było ich z pewnością wielu. Ktoś przecież musiał dokładnie obserwować sposób konwojowania pieniędzy: jakim samochodem, o której godzinie, gdzie auto się zatrzymuje, kto jest w ochronie itd. Pewne jest, że ktoś asekurował napad i ucieczkę. Słowem przedsięwzięcie owo, wprawdzie zbrodnicze, było perfekcyjnie zaplanowane i wykonane. Napad wstrząsnął opinią publiczną i mieszkańcami Warszawy. Pamiętam, że policja kryminalna przez lata sprawdzała każdego, kto miał choć trochę na pieńku z prawem. Wielokrotnie przepytywała wszystkich swoich donosicieli, agentów i stróżów na całym Mazowszu. Bez rezultatu. Do dziś jedna z najbardziej prawdopodobnych wersji mówi, że napad zorganizowali byli funkcjonariusze milicji bądź Służby Bezpieczeństwa. Dlatego właśnie, że znali na wylot zasady działania MO i SB, potrafili też zatrzeć ślady.
Misie szły jak woda
Zanim przejdę do następnych przypadków, wspomnę tylko o pewnej historii, która nie ma nic wspólnego z przestępczością zorganizowaną, ale warta jest chyba "Księgi Guinnessa" i dobrze obrazuje kryminalną egzotykę PRL.
Było to na przełomie lat 70. i 80. Do warszawskiej Cepelii zgłosił się pewien rzemieślnik z pomysłem na zrobienie partii niedźwiadków z pluszu, który był jednak niedostępny na rynku. Zgodzono się na próbę wziąć dziesięć misiów i przekazano rzemieślnikowi potrzebny na nie plusz. Reglamentowany. Po tygodniu rzemieślnik dostarczył Cepelii gotowy wyrób. Misie poszły jak woda. Cepelia zamówiła więc kolejną, podwójną partię. Rzemieślnik błyskawicznie wykonał zlecenie. I znów okazało się, że jest na nie ogromny popyt. Następna dostawa liczyła już pięćdziesiąt misiów. A kolejna - 100. Cepelia była zachwycona. Rzemieślnik też. W istocie był on tapicerem, który w swoim warsztacie produkował fotele i tapczany. I po pewnym czasie te fotele i tapczany pokrywał otrzymywanym z Cepelii wyjątkowo pięknym pluszem, o którym jego konkurenci mogli tylko marzyć. W śledztwie prowadzonym na szeroką skalę przez warszawską milicję ustalono, że misie wykupowała rodzina tapicera i czasami jego klienci, którzy zamawiali u niego meble ze specjalnym obiciem. Robert Frankowski, bo tak się nazywał ów rzemieślnik, został ukarany jedynie sporą grzywną.
Złoty interes przy karcianym stoliku, czyli klasyka PRL
Mnóstwo ograniczeń, jakimi skrępowani byli obywatele PRL, sprawiło, że ludzie szukali dla siebie rozmaitych furtek umożliwiających im rozwój i awans społeczny. Wielu wybitnie uzdolnionych, zwłaszcza matematyków i fizyków, ale zdarzali się i humaniści, w roli takiej furtki wybrało brydż sportowy. Bo po pierwsze, za premiowane miejsca w wielkich turniejach krajowych można było otrzymać całkiem niemałe pieniądze. A po drugie, stwarzał on dosyć częste, jak na warunki PRL, okazje do wojaży zagranicznych. W tamtym czasie polscy brydżyści byli jedynymi przedstawicielami państw zza żelaznej kurtyny na turniejach w krajach zachodnich. Oraz stanowili sportową atrakcję za względu na wysoki poziom gry. Pod koniec lat 60. śmietanka brydżystów, wśród których było kilku pracowników naukowych, zorganizowała dobrze prosperujące "przedsiębiorstwo" przemytnicze. Na Zachód nielegalnie wywozili pieniądze w najróżniejszej walucie. Z powrotem zaś przywozili kupione za nie złoto w sztabkach i złotą biżuterię. W kraju sprzedawano je na czarnym rynku z ogromnym zyskiem.
Pomysłodawcą "przedsiębiorstwa" był świetny teoretyk brydża sportowego Bogusław S. - jeden z naczelników Ministerstwa Finansów. Jego gabinet nieoficjalnie pełnił też funkcję kantoru wymiany walut i sklepu jubilerskiego. Grupa sześciu świetnych karciarzy jeździła tam i z powrotem po całym świecie jako zawodnicy uczestniczący w turniejach do: Egiptu, Libanu, Londynu, Paryża, Wenecji, na Sycylię, do Palermo, a nawet Miami Beach na Florydzie. Starszy radca Ministerstwa Finansów (takie były wtedy stanowiska) pośredniczył zaś w kupowaniu dewiz i sprzedaży przywiezionego złota. Ponieważ byli to ludzie łebscy, mimo ogromnej fortuny zdobytej w kilka lat, wszyscy żyli, no może nie biednie, ale na pewno skromnie. Jeden z nich, wielokrotny reprezentant Polski Marek K., mający restaurację w Markach koło Warszawy, stwarzał nawet pozory człowieka znajdującego się na skraju bankructwa.
Wciąż pożyczał od innych zawodników po 200-300 zł, które, przyznać muszę, zwracał w terminie. Interes przemytniczy nie mógłby działać na dłuższą metę, gdyby nie skorumpowano kilku celników na Okęciu, w tym kierownika zmiany. Daty wylotów i przylotów nie mogły być przypadkowe. Bo to przekupieni celnicy za odpowiednią taksą sami przenosili obcą walutę przez odprawę celną, a po powrocie sportowców do kraju - złoto i biżuterię. Pieniądze z reguły ukrywano w pudełkach po cygarach, a towar zza granicy w kartonach po whisky.
Po dwóch latach gang brydżowy uruchomił drugi kanał przerzutowy: przez dwóch przekupionych pracowników przedsiębiorstwa zagranicznego "Bumar", którzy wojażowali w tę i z powrotem z dewizami i złotem. W 1971 r. mieli już trzeci kanał. Było nim przejście graniczne do Czechosłowacji. Do przemytu wciągnięto goprowców mających stałą przepustkę przez granicę.
Gang wpadł pod koniec 1972 r. po wsypaniu go przez jednego z tajnych współpracowników SB w środowisku polskich brydżystów. Akt oskarżenia pośrednio pokazał, jak opłacalny był to proceder. Grupa wywiozła z Polski dewizy za blisko 2,7 mln zł, a przywiozła złoto warte prawie 20 mln zł. Posypały się surowe wyroki. Najwyższy - 7 lat więzienia, najniższy - 3.
Mózg gangu Bogusław S. zaprotestował przeciwko wnioskowi swego adwokata o zwolnienie go z aresztu tymczasowego ze względu na stan zdrowia. "Zawiniłem i muszę odpokutować" - mówił. "Chcę siedzieć ze wielki grzech przeciwko finansom Polski Ludowej" - przekonywał prokuratora. Dziś trudno w to uwierzyć, ale tak naprawdę było.
Zazdrosna żona
Na przełomie lat 60. i 70. działała dobrze zorganizowana grupa związana z raczkującym wówczas w Polsce przemysłem elektronicznym. Kilkadziesiąt osób pracujących w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych oraz w kooperujących z nimi Warszawskiej Fabryce Mebli, Zakładzie Lamp Oscyloskopowych oraz Wrocławskich Zakładach Elektronicznych "Elwro" przez blisko dziesięć lat żyło całkiem nieźle z kradzieży telewizorów i ich części. Do gangu wciągnięci byli kierowcy, konwojenci, kierownicy zmian we wszystkich tych przedsiębiorstwach, straż przemysłowa, no i oczywiście paserzy, którzy byli pierwszymi odbiorcami kradzionego towaru. Jak później obliczyli śledczy, z taśmy WZT schodziło dziennie 1300 telewizorów. Gang był w stanie na lewo złożyć w tym czasie 10 telewizorów. Na ślad grupy naprowadziła organy ścigania zazdrosna żona, która nocami oczekiwała męża. Doniosła na milicję, że mąż musi coś ukrywać w dobrze zamkniętych skrzynkach, które wnosi i wynosi z domu.
Pod parasolem ochronnym SB
Przestępcami interesowała się nie tylko milicja. Agentów, zwłaszcza wśród osób zajmujących się handlem na czarnym rynku dewizami, złotem i biżuterią, poszukiwała także Służba Bezpieczeństwa. Ludzie z tego środowiska, w tym tzw. cinkciarze, mieli bowiem bezpośrednie kontakty ze światem przestępczym, z Polakami jeżdżącymi na Zachód oraz z obcokrajowcami przyjeżdżającymi do Polski. Agenci nie tylko infiltrowali półświatek. SB wykorzystywała uprawiany przez nich proceder do zastawiania pułapek na ludzi, na których chciała zebrać kompromitujące materiały. Czasami posługiwała się cinkciarzami do usidlania wybranych ofiar. SB przekazywała im fałszywe dolary (produkowały je węgierskie tajne służby na potrzeby wszystkich demoludów), a oni sprzedawali je po korzystnym kursie wskazanym przez esbeków osobom. Banknoty miały wtopione specjalne paski, taki dzisiejszy GPS. Tajniacy za pomocą specjalnego aparatu znajdowali je ukryte w trudno dostępnych miejscach: w ścianie, w ziemi. Ich właściciela mogli oskarżyć o handel fałszywymi dolarami albo np. skłonić do współpracy.
Dziś wiadomo już, że na usługach SB było około 70 procent cinkciarzy oraz innych handlarzy. Podobny procent agentury esbecja miała w środowisku prostytutek. Szczególnie cenne były dla nich luksusowe call girl pełniące usługi za dewizy. One również były wykorzystywane - w uzgodnieniu z ich opiekunami, czyli sutenerami - do różnych gier operacyjnych tajnych służb.
To splecenie służb ze światem kryminalnym było podwójne. Służby wykorzystywały go w swojej pracy zawodowej. Ale czerpały też, niekiedy pełnymi garściami, korzyści materialne. Mówiąc dzisiejszym językiem, za parasol ochronny, jaki nad ludźmi z tego świata roztaczali, brali po prostu haracz. Ten ścisły związek, jaki powstał w czasach PRL, sprawił, że z taką siłą mogły wybuchnąć gangi w III RP.