Wychodząc rano, całuję jeszcze śpiącego męża w policzek. Nie zobaczymy się długo - wrócę późnym wieczorem. Jak co dzień.

Od kilku lat pracuję jako nauczycielka języka polskiego w jednym z warszawskich gimnazjów. Udało mi się znaleźć pracę zaraz po skończeniu studiów z wyróżnieniem. Spełniłam swoje marzenia. Bo odkąd pamiętam, zawsze chciałam pracować w tym zawodzie. Kiedy po raz pierwszy przekraczałam próg szkoły, niosłam ze sobą liczne obawy. Czy uda mi się dać dzieciom to, czego potrzebują? Czy zawsze będę umiała z tym samym entuzjazmem przychodzić na lekcje? Czy nigdy nie zapomnę o swoich przekonaniach i wartościach? Ale nie myślałam wtedy o jednym: czy pensja pedagoga pozwoli mi na godne życie. Dlatego doskonale rozumiem tych nauczycieli, którzy w ostatni piątek wyszli na ulice Warszawy, by zapytać, czy dane im będzie... godnie żyć.

Kiedy mieszkałam jeszcze z rodzicami, pracowałam w szkole jako nauczyciel stażysta, którego pensja wynosi połowę wartości pensji nauczyciela kontraktowego. Pracowałam na pół etatu, a zatem przez ten pierwszy rok zarabiałam nieco powyżej 400 zł netto miesięcznie. Oczywiście, wartość ta powiększona jest już o dodatek motywacyjny, który na szczęście w Warszawie jest dość wysoki. Nie mogę pracować na cały etat, gdyż jestem doktorantem. Zabrania tego ustawa. Sumę tę traktowałam jako dodatek, jako kieszonkowe, którego nigdy nie dostawałam.

Sytuacja zmieniła się jednak w tym roku. Wyszłam za mąż. Mieszkamy z mężem pod Warszawą, bo w samym mieście mieszkania są zbyt drogie. Moja pensja na szczęście wzrosła, ponieważ jestem już nauczycielem kontraktowym. Teraz zarabiam niewiele ponad 600 złotych. Potrącana jest mi bowiem pożyczka, którą zaciągnęłam na organizację wesela. Wychodzi więc na to, że za godzinę dydaktyczną zarabiam ponad 19 zł brutto. Mam ich przecież tylko dziewięć w tygodniu. No tak, ale mój tydzień pracy wynosi przecież dwadzieścia godzin, zgodnie z wartością połowy etatu.





Reklama

Nie jest oczywiście wliczona w to całodobowa opieka nad uczniami w trakcie wycieczek. Wiele godzin pracujemy wtedy za darmo, a odpowiedzialność za bezpieczeństwo dzieci jest w tym czasie największa. W tydzień pracy włączane są natomiast godziny spędzone na radach i zebraniach. Przygotowanie do lekcji, sprawdzanie klasówek, próbnych egzaminów, wypracowań domowych. Uzupełnianie dziennika, a także lektura tekstów z zakresu pedagogiki i poradników metodycznych. Nigdy nie udało mi się tego wszystkiego zrobić w te jedenaście godzin pozostałych mi w tygodniu. Tak więc po podliczeniu okazuje się, że rachunek jest prosty - 8 zł i 70 gr. Tyle wynosi wartość godziny pracy nauczyciela kontraktowego w Polsce. Osoby z wyższym wykształceniem. Dostajemy też dodatki na święta i na wakacje. Wystarcza akurat na... jedną parę butów.

Spłacamy z mężem kredyt, zaciągnięty oczywiście przez rodziców, i próbujemy jakoś radzić sobie z codziennością. Na szczęście mam stypendium jako doktorant. Kończę również drugi kierunek studiów dziennych. Udało mi się uzyskać niewielkie stypendium. Dzięki temu jakoś wystarcza. Ale prawie wcale się nie widujemy.

Wielu młodych nauczycieli pracuje w bardzo podobny sposób. Szkoła jest zazwyczaj tylko jednym z wielu miejsc pracy. Wykonujemy różne zawody dodatkowo. Jesteśmy korektorami, prowadzimy szkolenia, uczymy w wielu miejscach równocześnie, wykładamy na wyższych uczelniach, piszemy podręczniki i artykuły. Spora grupa wciąż jeszcze coś studiuje, dokształca się. Próbuje swoich sił na studiach podyplomowych, uzupełniających czy też - tak jak ja - doktoranckich. Ze strachem oczekujemy na kształt corocznego planu. Bo przecież trzeba to wszystko jakoś poukładać. Pomiędzy zajęciami w każdej pracy musi być co najmniej pół godziny, żeby przejechać przez Warszawę. Dobiec i zdążyć jeszcze wziąć z pokoju nauczycielskiego dziennik. Kanapki jadamy w tramwaju. A obiady dopiero późnym wieczorem, w domu.

Spośród wszystkich prac dorywczych najgorsze są dla mnie korepetycje. Nie chcę i nie potrafię już pracować w szarej strefie. Boję się jednak, że nieraz jeszcze przyjdzie mi sprzedać swoją wiedzę. Bardzo rzadko bowiem udaje się znaleźć zatrudnienie w legalnie prowadzonych kursach przygotowujących do matury czy egzaminu gimnazjalnego. Wielu rodziców woli także, aby ich dzieci miały indywidualne zajęcia. No cóż - stać ich na to, aby płacić sześciokrotną wartość mojej godziny pracy w szkole za ten sam czas poświęcony wyłącznie ich latoroślom. Nauczyciele zaś często korzystają z tej formy pracy, aby jakoś wspomóc domowy budżet. Najczęściej nie są to zdolne dzieci i nieraz tylko zastępujemy rodziców w ich powinnościach. Pomagamy w odrabianiu lekcji, w przygotowaniu do egzaminów. Powtarzamy kolejne działy, czasem także w wakacje przygotowujemy dzieci do poprawek. Zazwyczaj rodzice zgłaszają się zbyt późno z prośbą o takie zajęcia, jednak jest to bardzo dobry sposób na przeniesienie rodzicielskiej odpowiedzialności na kogoś innego. Po nieudanym egzaminie zawsze można przecież powiedzieć, że to wina korepetytora, a nie dziecka lub ojca czy matki. Dzieci wiedzą, że to rodzice płacą za te lekcje, więc potrafią wymagać. Wymagają chociażby prawa do bycia nieprzygotowanym. Zdarzają się jednak tacy, którzy naprawdę chcą pracować. Ale to rzadkość. Mimo tych trudności młodzi nauczyciele muszą podejmować się prowadzenia takich lekcji. Wracamy więc ze studiów i z innych prac, a wieczorami przyjmujemy uczniów na korepetycje. Potem sprawdzamy jeszcze klasówki i przygotowujemy się do następnego dnia. A bliscy? No właśnie, dla nich bardzo często tego czasu już nie ma.

Ale oprócz kwestii finansowych pojawiają się także problemy z pozycją w społeczności szkolnej. Młodzi nauczyciele są powszechnie wyzyskiwani do wszelkich prac i powierzane są im obowiązki wykraczające poza zakres ich powinności. Rzecz jasna, zdaję sobie sprawę, że tak właśnie jest w większości firm. Ale w szkołach jest zupełnie inaczej. Zazwyczaj to młodzi nauczyciele rozpoczynający pracę w danej placówce mają lepsze wykształcenie niż wieloletni już pracownicy. Brak im jednak doświadczenia zawodowego. Brak im również rutyny i zimnego spojrzenia na coraz bardziej absurdalne przepisy w szkolnictwie. Brak im spokoju i umiejętności dyplomatycznych, kiedy coś niszczy ich ideały. Brak im cierpliwości, gdy słyszą o krzywdach, jakie starsi nauczyciele wyrządzają dzieciom w trakcie lekcji. Brak im dystansu do objawów naruszania dziecięcej godności. Brak im odnoszenia się z rezerwą do ciągłych zmian programu, do ciągłego upraszczania i obniżania poziomu. Tak, młodzi nauczyciele mają liczne braki. Dlatego tak często w swojej pracy słyszą: "Jak popracujesz tyle lat, co ja, to...". I właśnie tego boję się najbardziej. Obiecałam sobie w związku z tym, że jeśli stanę się do nich podobna - odejdę.

Na razie jednak staram się. Nie chciałabym, żeby ktokolwiek zarzucił mi, że za mało czasu poświęcam na swoje obowiązki, że z powodu szkolnej biurokracji cierpią dzieci. Dlatego staram się zabierać swoich uczniów na wystawy i do teatru. To przecież również doskonały sposób, aby zobaczyć jakieś atrakcje kulturalne za darmo albo taniej. W wielu placówkach w Warszawie nie respektują jednak tego, że jest się opiekunem grupy. I tak trzeba płacić za bilet. Wieczorem zaś czekam do późna, zanim wszyscy rodzice przyjadą samochodami po swoje dzieci. Wtedy czas i na mnie. Do domu wracam trzema środkami komunikacji miejskiej.

Po drodze zastanawiam się, jak dobrze byłoby mieć możliwość pracy tylko w szkole. Mieć czas na pełne zaangażowanie. Czas na to, by być autorytetem. Myślę, jak długo uda się to wszystko godzić ze sobą. Jak długo będę miała na to siłę. Ile jeszcze dni takiego życia wytrzymają młodzi nauczyciele.

Wracając do domu, zawsze podsumowuję dzień. I na razie wciąż dochodzę do wniosku, że jednak kocham tę pracę. Że nadal interesuje mnie młodzież, jej postępy. A uznanie przełożonych i dobre słowa od rodziców z pewnością są jakąś motywacją. Pytanie tylko, czy to wystarczy do pierwszego. I jak długo będzie mnie stać na ideały. Mam nadzieję, że to nie ostatni dzwonek.