Było dokładnie tak jak podczas wcześniejszych zjazdów. Delegaci zjechali się do Warszawy, zjedli obiad, pogadali między sobą, kilku poopowiadało dyrdymały z mównicy, a później wybrali, kogo trzeba. Ośmieszyli tym samym wszystkich tych, którzy emocjonowali się tymi wyborami od kilku miesięcy. I to na żywo, w świetle kamer. Nigdy dotąd w żadnym europejskim kraju nie zdarzyło się, aby wybory w związku sportowym zajęły dosłownie cały czas dziennej ramówki jednego z telewizyjnych kanałów. Na pasku "Pilne" pojawiały się nawet takie komunikaty: "Zdzisław Kręcina przez 30 minut rozmawiał z Grzegorzem Latą". Wydźwięk mniej więcej taki, jakby Barack Obama nagle spotkał się Johnem McCainem.

Reklama

Wywierana z zewnątrz presja kompletnie nie wzruszyła niereformowalnych działaczy. Dokonanym wyborem zadrwili sobie oni z kibiców, mediów i rządu, który różnymi sposobami próbował zrobić wszystko, aby zwyciężył jedyny kandydat dający jakąkolwiek nadzieję na zmianę - Zbigniew Boniek. Na 113 możliwych głosów Zibi dostał zaledwie 19. Tak dla pewności w mistrzowski sposób dobił go Michał Listkiewicz. Prawdopodobnie to on namówił gościa specjalnego zjazdu, przedstawiciela UEFA i szefa ukraińskiej federacji Hryhorija Surkisa, aby ten wprost wskazał Zbigniewa Bońka na tego, który powinien zostać prezesem PZPN. W myśl zasady "nie będzie tu nam obcy mówił, kogo mamy wybrać", delegaci wyzbyli się jakichkolwiek wątpliwości.

Kilka miesięcy temu minister Drzewiecki publicznie założył się ze mną o butelkę whisky. Z przekonaniem twierdził, że do końca października Michała Listkiewicza nie będzie już w piłkarskim związku. Formalnie wygrał. Zastanawiam się jednak, czy to nie ja powinienem dostać tę flaszkę od ministra. Wierzyć w to, że Listkiewicz definitywnie odszedł, nie wróci i nie będzie miał wpływu na Latę, to tak jakby naiwnie sądzić, że Putin nie steruje Miedwiediewem. Tak czy inaczej zwycięstwo Grzegorza Laty, to kolejna porażka ministra sportu.