Minister sportu niby spokojnie przyjmuje te hołdy, uśmiecha się lekko, macha ręką, że nie ma o czym mówić, co tam, prosta akcja, ale z dumy puchnie. Trudno przyjmować takie wiwaty obojętnie.

Reklama

To jego pierwsza solowa akcja, która może zmienić nie tylko polską piłkę, ale i własne życie. Szansa, by zgubić w końcu ogon, który ciągnie się od lat - gościa z kasą, który przywozi cygara i płaci za wszystkich rachunki, majordomusa sprzątającego ze stołu, podczaszego, który pilnuje, czy wszystkie kieliszki są pełne.

Pierwsza taka solówka i taka nieudana. "Skompromitował się. Stchórzył" - podsumowuje były bramkarz, dziś komentator Jan Tomaszewski, którego zdjęcie Drzewiecki wykorzystał w dwóch ostatnich kampaniach wyborczych.

Albo milczał, albo znikał

Po co w ogóle w to wchodził, zastanawiają się teraz obserwatorzy piłkarskich zmagań. (Oczywiście, tak naprawdę nie sam, za plecami miał wicepremiera Grzegorza Schetynę i prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotra Nurowskiego z Polsatu, którzy projektowali kolejne kroki). Ten rząd nigdy przecież nie wpisywał na sztandary, że będzie walczył z korupcją, Drzewiecki w sejmowej komisji sportu raczej unikał ostrych starć i pogróżek, a gdy już posłowie pochylali się nad PZPN, to albo milczał, albo po prostu znikał.

Gdyby naprawdę chciał czyścić, mógł zacząć już wiosną, po kwietniowym niby-antykorupcyjnym zjeździe albo w lipcu, gdy z powodu totalnego zamieszania nikt nie wiedział, kiedy startuje liga. Mógł też zabrać się za pisanie nowych ustaw o związkach sportowych, które dawałyby szanse na czystkę.

No, a skoro już zaczął, to co się stało, że już po kilku dniach padł na kolana przez skompromitowanym związkiem? Albo doświadczeni gracze z PZPN, UEFA i FIFA od początku ogrywali go jak chłopca, prosty drybling, bez żadnych piętrowych akcji i talentów Ronaldinho. Możliwe też, że mimo wszystko dotarł do bramki przeciwnika i to pustej, już miał strzelać, ale nie wytrzymał napięcia i ogromnego ryzyka, jakie niósł niecelny strzał. Nawet nie podbiegł do piłki. Skrewił.

Reklama

Bez szans na Wersal

Wymiana skompromitowanych na mniej skompromitowanych (czyszczenie do dna nie wchodziło w grę, nikt spoza delegatów na zjazd PZPN nie mógłby kandydować) miała się dokonać w białych rękawiczkach. Szefowie FIFA i UEFA, zapewniał Drzewiecki premiera przed akcją, są dogadani. Być może już tu powinna się zapalić ministrowi czerwona lampka? W końcu to nie trampkarze z kółka różańcowego, tylko doświadczone wygi, które na związkowej potędze zbiły kokosy. Ale minister im zaufał.

Ten błąd uruchomił kolejne, dziurawy plan zaczął się sypać punkt po punkcie. Premier, który akurat wyjechał na wakacje, domagał się codziennych SMS-owych raportów. Nie było już szans na Wersal, rozpoczęła się otwarta wojna. (To właśnie wtedy Drzewiecki staje się na kilka dni bohaterem i koledzy z PO ustawiają się w kolejce z gratulacjami).

Tusk wraca z urlopu. Na pierwszej stronie "Faktu" z groźną miną zapowiada: "Nie ustąpię przed szantażem". Dziękuje rodakom za zrozumienie i prosi o cierpliwość, "bo walka będzie ciężka".

Ale FIFA grozi odebraniem Euro 2012. Połowa wiarygodnych ekspertów mówi, że nie ma na to szans, druga połowa, że mogą nam mistrzostwa odebrać.

Robi się gorąco. Premier, pytany przez dziennikarzy, zaczyna uniki. Mówi, że był na urlopie, a potem zajmował go los polskich stoczni. (To standard, opowiadają posłowie PO. Gdy pojawiają się kłopoty, Tusk ma zwyczaj mówić: "Wyście wpakowali mnie w to bagno, to teraz wyciągnijcie" i opuszcza spotkanie).

Drzewieckiemu zaczyna palić się grunt pod nogami. Na dziedzińcu resortu kamery i mikrofony. Staje się jasne, że za chwilę na tej wojnie będzie już tylko on sam. Niby wciąż ma gorące łącze ze Schetyną, ale robi się krucho. Może czuje, że ma już tylko jedno wyjście - ratować własną skórę?

Powrót do szeregu

Prezydent FIFA w telewizji ogłasza, że ma sygnały z polskiego rządu, że sytuacja zostanie załagodzona. Nikt nie wie, czy Joseph Blatter naprawdę ma te przecieki, czy blefuje? Liderzy PO pytają Drzewieckiego, czy stał jakieś sygnały. Ten zaprzecza, ale sytuacja robi się już całkowicie niejasna. Bo po kilku godzinach minister zapowiada wycofanie kuratora pod pewnymi warunkami. Wieczorem, w telewizyjnym programie Tomasza Lisa, Jan Tomaszewski, słysząc te słowa, odpina mikrofon i wychodzi ze studia.

Wtedy Tomaszewski przypomina sobie, że już raz widział podobną akcję. Kilka lat temu na łamach sportowej prasy, przed ważnym spotkaniem z ówczesnym ministrem, Drzewiecki zapowiadał ostry atak na związkowych działaczy. Po spotkaniu okazało się, że domagał się przede wszystkim większej liczby kosiarek na szkolnych boiskach.

I tak w swej pierwszej życiowej akcji Mirosław Drzewiecki został rozłożony na łopatki. Oczywiście, nadal należy do słynnego już dworu, wciąż jest w trójce najbliższych współpracowników Tuska, ale znów jest majordomusem, podczaszym, kasjerem.

Ty, załatw wodę!

Początek 2004 r., wyjazdowe posiedzenie klubu PO w Łodzi, rodzinnym mieście Drzewieckiego. Nazajutrz tradycyjny mecz - lokalni działacze kontra posłowie. Godzina 10.00 rano, mecz dosyć ciężki, bo poprzedniego wieczora długo świętowano. Posłowie dostają baty. Jest 4:0, może nawet 5:0 dla gospodarzy, Schetyna non stop wykłóca się z sędzią o każdą piłkę, w hali duszno, gracze spoceni, żadnej wody do picia.

"Ty!" - nagle wzrok Schetyny pada na Drzewieckiego. "Może byś w końcu wodę załatwił!"

Drzewiecki bez słowa zrywa się z ławki. Wstyd straszny. Załatwił salę do gry, ale jak mógł zapomnieć o wodzie? Co gorsza, gdzie teraz kupić wodę dla kilkunastu spragnionych piłkarzy. W końcu gdzieś znalazł dwie, może trzy małe butelki i speszony podał zawodnikom, wywołując salwy śmiechu.

Pogardliwe epitety nie wzięły się więc znikąd. W czasach, kiedy PO nie znała jeszcze Janusza Palikota, to Drzewiecki był sponsorem wieczornych kolacji Tuska i jego dworu w warszawskich restauracjach.

Zawsze jednak nieco odstawał do liderów PO, a w restauracjach szczególnie rzucało się to w oczy. Jeden z uczestników takiego spotkania: "Restauracja z górnej półki, pełna kultura, a Drzewko zaczyna dość napastliwie wyrywać kelnerkę. Pyta, o której kończy, co będzie robiła potem... Obciach straszny, jest oczywiste, że to nie ten poziom i dziewczyna nie jest przyzwyczajona do takich uwag. Aż Schetyna wkracza z uwagą: Jeszcze chwila, a zaraz stąd wyjdę."

To pewnie incydent, na ogół atmosfera była bardziej przyjemna. Zawsze jednak finał był podobny. Kelner podawał rachunek, a Drzewiecki wstawał i z kieszeni spodni wyciągał rulon dwustuzłotowych banknotów i rzucał na stół: bach, bach, bach.

Floryda z oszczędności

Zawsze miał z czego płacić - wciąż, choć już nie zajmuje się biznesem, należy do najbogatszych polityków. Majątek zbił na szyciu ubrań, produkcji dodatków odzieżowych typu klamry i guziki, produkcji dzianin i sprowadzaniu tkanin z Dalekiego Wschodu. W najlepszych latach jego firmy zatrudniały prawie pół tysiąca pracowników.

Teraz żyje z poselskiej diety i oszczędności.

Zapytany przed rokiem przez DZIENNIK, po co trzyma 150 tys. dol., skoro amerykańska waluta dołuje, odparł, że często bywa w Stanach i to "takie podręczne pieniądze, bo przecież jak się tam przyjeżdża, to trzeba mieć gotówkę".

Niedawno zmienił apartament na Florydzie, nadal w okolicach Miami. Okna z jednej strony wychodzą na pola golfowe, z drugiej na ocean.

W rodzinnej Łodzi media przyznają mu tytuł najlepiej ubranego mieszkańca i pasjonują się kolejnymi autami - mercedes c 320 kombi z telewizorem i telefonem satelitarnym, bo audi all road skradziono w Międzyzdrojach, gdzie pojechał na golfa. Dwukrotnie trafiał na listę najbogatszych Polaków.

Jego biznesom, jak to się w życiu zdarza, towarzyszyły rozmaite przygody. Dziesięć lat temu okazało się, że jedna z jego firm podrabia markowe czapki i dresy, doszywając na komputerowej hafciarce logo Adidasa i Nike. Policja znalazła 160 dyskietek takich wzorów i blisko 400 wykrojów dresów. (Rencistka zatrudniona na pół etatu przyjęła zlecenie od kogoś z ulicy - tłumaczył Drzewiecki, choć mało kto wierzył, że jedna pani może na własną rękę ustawić taką taśmową produkcję). Potem dziennikarze sprawdzili, że w innej jego firmie studentka z Ukrainy jest w stanie zatrudnić się na czarno w pięć minut.

Boss na dyskotece

Na Piotrkowskiej naprzeciwko Grand Hotelu, w znakomitym miejscu, otworzył (a dokładnie żona) elegancką kawiarnię Wiedeńska. Postawiono fortepian, organizowano charytatywne koncerty, grały dzieci ze szkoły muzycznej. Bywali też gangsterzy z łódzkiej ośmiornicy.

"Potem lokalne radio grzmiało, że gramy tam w pokera ze złodziejami samochodów, co oczywiście było bzdurą totalną" - wspomina Iwona Katarasińska-Śledzińska, koleżanka z łódzkiej PO. Minister odżegnywał się od tych kontaktów, ale niektórzy twierdzą, że spokojnie mógł zostawić na środku Piotrkowskiej auto z otwartymi szybami, a ze środka nie zginęłaby nawet gazeta.

Na procesach lokalnej mafii czytane są teraz zeznania, w których postać ministra pojawia się i to niejeden raz.

Paweł Jankowski, świadek prokuratury w procesie łódzkiej ośmiornicy, prowadził z bratem ministra Dariuszem popularną dyskotekę Studio. W 1998 r. zeznał prokuraturze, że Dariusz Drzewiecki postanowił wyremontować lokal za pożyczone 30 tys. marek. Pieniądze pożyczył Tadeusz M., jeden z bossów ośmiornicy.

A potem ów boss za 100 tys. dolarów odkupił udziały od Drzewieckiego i stał się cichym wspólnikiem dyskoteki.

Jankowski nie chciał ani pożyczki, ani nowego wspólnika. Wpadł w tarapaty, bo żołnierze bossa chcieli, by to on spłacał wysoko oprocentowaną pożyczkę. Jankowski spłacał, ale gangsterom wciąż było mało. Na poczet fikcyjnych zobowiązań potrafili wynieść w biały dzień cenne sprzęty z jego sklepu. Ich szef, Tadeusz M. też nie był zainteresowany takim wspólnikiem i otwarcie dawał temu wyraz.

"Ja wiem od Drzewieckiego, że on o wszystkich przedsięwzięciach informował swego brata Mirosława Drzewieckiego, który jak mi wiadomo bardzo dobrze zna Tadeusza M." - zaprotokołowano w czasie przesłuchania.

Waluś i jego kokaina

To nie wszystko. Po latach prokuratura odbierze kolejne zeznania, w których pojawi się nazwisko obecnego ministra. To Maciej W., pseudonim "Waluś", sypiąc kolegów z gangu "Młode Miasto", wyzna prokuratorowi Dariuszowi Barskiemu, potem prawej ręce Zbigniewa Ziobro w resorcie sprawiedliwości, że sprzedawał Mirosławowi Drzewieckiemu kokainę.

PiS-owscy prawnicy zastanawiają się, jak wykorzystać te oszałamiające zeznania przeciwko prominentnemu politykowi PO, ale sprawa wygląda na przedawnioną. Wspomni o tym po kilku miesiącach były prokurator krajowy Janusz Kaczmarek na tajnym posiedzeniu komisji ds. służb specjalnych. Mówi, że prokuratura miała informację, że Drzewiecki ma skłonność, która dyskwalifikuje go jako posła.

Gdy Drzewiecki wchodzi do rządu, odchodzący premier Jarosław Kaczyński podsumowuje, teraz już widać, że dwuznacznie: "Nie wydaje mi się, by pan Drzewiecki był dobrym ministrem sportu."

Łódzka palestra, której zeznania "Walusia" są doskonale znane od miesięcy, jest podzielona. "Maciej W. obciąża wiele znanych osób i jego słowa są przez wielu kwestionowane" - przekonuje jeden z mecenasów. Inni jednak wskazują, że "Waluś" zaczął sypać, licząc na nadzwyczajne złagodzenie kary. W jego interesie jest więc mówić prawdę, bo fałszywe zeznania niwelują szanse na ulgowe potraktowanie przez sąd.

Drzewiecki: "Nigdy w życiu nie znałem takich ludzi jak Tadeusz M. Nie mam pojęcia, kto to <Waluś>. To wszystko to dla mnie jakiś absurd."

"Dlaczego gangsterzy nie obciążają innych łódzkich posłów PO np. Katarasińskiej-Śledzińskiej czy Cezarego Grabarczyka, tylko akurat pana?"

"Może dlatego, że przez lata prowadziłem działalność gospodarczą, a poza tym zajmuję wysoką pozycję w PO?" - zastanawia się minister.

W sprawie narkotyków prokuratura wezwała go już na świadka. Minister sportu tłumaczył, że nigdy nie kupował kokainy od "Walusia".

Skarbnik doskonały

Jak to możliwe, by Drzewiecki trafił do grona najbliższych współpracowników premiera? "W sensie mentalnym dzielą ich lata świetlne" - przyznaje jeden z wpływowych polityków PO.

Jan Rokita miał ponoć pytać Tuska, jak może trzymać takich ludzi wokół siebie (co ciekawe, gdy Rokita ogłaszał w TVN 24 swój polityczny koniec, Drzewiecki płakał najprawdziwszymi łzami. "Bardzo go ceniłem i czułem, że to, co musi zrobić, jest wyjątkowo niesprawiedliwe" - mówi minister).

Odkąd w wyjątkowo beznadziejnym meczu polskich parlamentarzystów z Węgrami (6:1) wbił samobójczą bramkę, unika nawet wspólnej gry w piłkę. Ma za to dwa inne atuty. Jest przy Tusku od siedemnastu lat, a jego biznesowe talenty i sprawne obracanie pieniędzmi okazały się partii bardzo potrzebne - Drzewiecki od dobrych sześciu lat jako skarbnik czuwa nad finansami partii.

A to nie takie proste. Każda kampania to kilka tysięcy ludzi i setki tysięcy faktur. Choć posłowie często narzekali na jego restrykcyjne podejście, PKW nigdy nie zakwestionowała żadnego sprawozdania finansowego PO. - W jakiejkolwiek niejasnej sytuacji wystarczył jeden telefon do niego, by w dwie, trzy minuty wyjaśnić, jak sobie z czymś poradzić. Jest w tym naprawdę świetny, co ważne, bo my zwykle o finansach nie mamy wielkiego pojęcia - zachwala jeden z posłów z zachodniej Polski.

Siła perswazji

Tylko jeden drobiazg psuje ten fantastyczny wizerunek. Przed dwoma laty Jerzy Jachowicz (wówczas w "Newsweeku") napisał, że dwóch młodych działaczy PO Marcin Rosół, asystent Schetyny i pełnomocnik finansowy w czasie kampanii wyborczej oraz Piotr Wawrzynowicz, zastępca Drzewieckiego koordynują wyprowadzanie pieniędzy z Platformy, płacąc tzw. słupom za fikcyjne transakcje.

Obu zawieszono w PO, ale nie skierowano - mimo zapowiedzi - wniosku do prokuratury. Zrobił to dopiero jeden z wyborców i prokuratura wszczęła śledztwo. W trakcie postępowania, jeden z głównych informatorów Jachowicza ujawnił, że naciskano na niego, by wycofał obciążające zeznania. Wśród naciskających miał być właśnie Drzewiecki.

Jeśli tak było, to jego perswazja okazała się skuteczna. Wkrótce ów informator zmienił zeznania. Podobnie zrobił kolejny. W efekcie, w czerwcu tego prokuratura umorzyła postępowanie.

Dziś Rosół jest prawą ręką Drzewieckiego w resorcie sportu. Wawrzynowicz pracuje w Polskim Komitecie Olimpijskim u Piotra Nurowskiego.

Wakacje albo polityka

Dobry skarbnik to prawdziwy skarb, jeśli więc zbierały się chmury nad głowami Drzewieckiego, to nie na długo. A jeśli się zbierały, to głównie z powodu małej aktywności posła, a mówiąc wprost, jego lenistwa.

Rok 2003 r., tym razem Warszawa. Sejm wybiera komisję śledczą, by wyjaśnić aferę Rywina, ale z powodu niskiej frekwencji posłów, jej skład jest niezbyt korzystny dla ugrupowań, które chcą rozwikłać aferę. Dziennikarze szturmują Tuska, pytają, dlaczego PO tak zawaliła sprawę. Zdenerwowany polityk na posiedzeniu klubu robi awanturę. Obiecuje wyciągnąć konsekwencje wobec nieobecnych.

Jedna z posłanek, szepcząc z koleżanką na boku, podsumowuje to zgryźliwie: "Ciekawe, czy swoich też będzie tak karał?"

Mikrofon nagłaśnia te słowa i lider PO musi się do tego ustosunkować. "Tak, wszyscy zostaną sprawiedliwie ukarani" - zapowiada.

Wiadomo, że chodzi o Drzewieckiego. Tusk każe dzwonić na Florydę i ściągnąć go natychmiast do kraju. Stawia mu ultimatum: albo polityka, albo wakacje. Drzewiecki poprawia nieco frekwencje, ale nie trwa to długo.

Niestety, mam swoje lata

Początek lata 2007, posiedzenie sejmowej komisji sportu, której Drzewiecki jest wiceszefem (to jedyna sejmowa komisja, w której wtedy zasiada). Poseł PiS Dariusz Olszewski zgłasza wniosek, który budzi wesołość wśród posłów: "Prosimy, aby prezydium komisji porozmawiało z panem Drzewieckim i doszło do porozumienia, żeby pan poseł zaczął pokazywać się na posiedzeniach komisji."

Na kolejnym posiedzeniu Drzewieckiego znowu nie ma, a prośby PiS nie cichną. Prezydium komisji postanawia więc wysyłać do niego pismo z pytaniem o przyczyny wysokiej absencji. "Jestem człowiekiem, który ma już swoje lata i od wielu lat choruję na podagrę. Lekarze przygotowują nowe lekarstwa, które powinny być bardziej skuteczne" - tak tłumaczy się przyszły minister sportu i dziękuje PiS za troskę o jego zdrowie.

Nowe lekarstwa muszą być skuteczne, bo dziś Drzewiecki wygląda całkiem zdrowo. W trakcie naszego godzinnego spotkania minister wypala kilka papierosów, a z puszki popija red bulla.

Kilo kapusty i dwa ogórki

Gdy został ministrem sportu, jego swobodny sposób urzędowania zaczął się rzucać w oczy także dziennikarzom.

Jeden z letnich dni tych wakacji, środek tygodnia, okolice godziny 11.00. Pora - jak na urzędującego ministra - dość niezwykła. W spożywczym na Wiejskiej, tuż przy sejmowym hotelu, minister kupuje kilo kiszonej kapusty. Przy kasie pyta kasjerkę: "A ogórki dobrze zakwaszone?" Kasjerka proponuje, by sam spróbował. Minister próbuje, ogórki smakują, kupuje kilka.

"To przecież tradycyjny sposób leczenia kaca" - chichocze potem "Wprost".

Wiosna, poniedziałek, koło 13.00, grupa dziennikarzy wraca z zagranicy. Przy odprawie mija opalonego ministra, który wraca w sportowym stroju z zagranicznych wojaży, sam, bez urzędniczej świty, co sugeruje, że podróż nie należała do służbowych.

"Pracować tak, żeby się nie narobić, a zarobić" - podsumuje w końcu "Fakt", którego dziennikarze ustalili, że Drzewiecki zjeżdża do swego resortu na 9.30 i wychodzi koło 14.00, a zdarza się, że nie przychodzi wcale.

Niedzielne otwarcia

Może minister sportu nie ma zbyt wiele obowiązków? Jednym z jego zadań, obok nadzoru nad Euro 2012, z czym radzi sobie bardzo przyzwoicie, jest dzielenie pieniędzy na sport. Tych pieniędzy, jak zauważa jego poprzedniczka Elżbieta Jakubiak z PiS, jest naprawdę sporo - szacowane wpływy z Totalizatora Sportowego na przyszły rok to suma o 150 mln złotych większa, niż do tej pory.

Tyle że - narzeka Jakubiak - zamiast organizować konkursy i wspierać drobne, niezależne organizacje, Drzewiecki stawia na silnych partnerów i wiąże ich z resortem na wiele lat. Dzięki temu w siłę rosną na przykład Ludowe Zespoły Sportowe, matecznik ludowców, dotowany przez obecną ekipę szczególnie obficie.

Oprócz dzielenia funduszy, minister otwiera boiska. To słynny program Orlik 2012, fantastyczny projekt, przyznają nawet polityczni przeciwnicy. Każdy obiekt z podgrzewaną murawą, sztucznym oświetleniem, szatnią, czasem boiskiem do kosza i siatkówki. Działa już ponad sto takich boisk, pięć razy tyle jest w budowie. Zdarza się, że jednej niedzieli minister jest na trzech otwarciach. - Nie lubię fet, ale gdy widzę młodych chłopaków z piłką pod pachą, którzy czekają, aż otworzymy im boisko, to się wzruszam - zdradza minister.

"Fajna sprawa, ale co z tego" - ripostuje Jan Tomaszewski. "Przecież jak tak dalej pójdzie, to i na Orlikach będzie przekręcać się mecze."