Krakowski sąd, umarzając ostatecznie sprawę wanny Wassermanna, zgodził się z wcześniejszą decyzją warszawskiej prokuratury, że żadnemu z sześciu wykonawców nie można zarzucić, iż chciał narazić życie rodziny byłego koordynatora do spraw specsłużb - informuje "Gazeta Wyborcza".

Reklama

Jak Wassermann walczył o wannę<<<<

Teraz polityk PiS może dochodzić od wykonawców zadośćuczynienia w procesie cywilnym.

Wojna o wannę zaczęła się w 2003 roku. Poseł Wassermann wykrył wiele nieprawidłowości w wykończeniu swojej willi. Odmówił zapłaty części należności. Zawiadomił też prokuraturę o wadliwym podłączeniu wanny do prądu. Napisał w nim, że wanna "naraża na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu Zbigniewa, Halinę i Wojciecha Wassermannów".

Reklama

Ekspertyza zlecona przez prokuraturę nie potwierdziła, jakoby ktoś dybał na życie posła. Wtedy - jak przypomina dziennik - włączył się do sprawy sam poseł PiS. W piśmie do prokuratury stwierdził, że ma "zastrzeżenia co do profesjonalizmu prokuratora i do obiektywizmu działania". Powołał się na zleconą przez siebie opinię, w której stwierdzono, że używanie wanny z hydromasażem może być niebezpieczne dla zdrowia i życia osób korzystających z wanny.

Ile kosztowała najsłynniejsza wanna<<<<

Gdy "Gazeta Wyborcza" opisała sprawę, Wassermann napisał list otwarty. Przedstawił się w nim jako ofiara służalczych mediów. Porównywał się do księdza Jerzego Popiełuszki i byłego szefa komisji śledczej do spraw PKN Orlen, Józefa Gruszki. Sam chyba uznał, że przesadził, bo listu nie sposób znaleźć na stronie internetowej posła, mimo że jest tam specjalny dział "wanna".

Reklama

Śledztwo ruszyło po wygranych w 2005 roku przez PiS wyborach. W październiku krakowska prokuratura postawiła zarzuty narażenia życia posła sześciu osobom: Januszowi Doboszowi - właścicielowi firmy budującej dom, trzem elektrykom wykonującym instalację i dwóm fachowcom potwierdzającym prawidłowość jej wykonania.

W listopadzie 2005 roku akta sprawy przejęła do badania Prokuratura Krajowa. Ówczesny jej szef Janusz Kaczmarek nie dopatrzył się żadnych nieprawidłowości w śledztwie. Na wszelki wypadek jednak zdecydował się je przenieść do innej prokuratury, by uniknąć zarzutu stronniczości. Sprawa trafiła do Warszawy. Śledztwo wielokrotnie przedłużano.