Nie podlega przecież dyskusji, że ma o co się starać. Ta posada jest jak dar niebios, szczyt marzeń, słynne pięć minut, jakich z niczym porównać się nie da. Zwłaszcza jeżeli chodzi o prezesurę w tak niesamowitym wykonaniu.

Reklama

Jest sierpień. Urbański (po szkole muzycznej) na domowym pianinie ćwiczy gamy. Rozgrzewa palce przed wrześniowym show, czyli superbankietem, na którym publiczna stacja zaprezentuje jesienną ramówkę. To branżowa impreza - dla reklamodawców, ludzi mediów, kilku VIP-ów, nie dla widzów w każdym razie. (Bankiety z wielką pompą stały się tradycją tej prezesury. Rok wcześniej w Domu Dochodowym windą zjeżdżała Doda, a wszystko kosztowało TVP dobre pół miliona).

Wrzesień. Tym razem Dody nie ma, za to prezes Urbański zasiada za fortepianem. Gra wstęp do hitu "Forever Love" jednego z brytyjskich boysbandów. Nagle urywa i chwyta mikrofon, by powitać gości. Na scenę wchodzą wokaliści, a prezesa zastępuje za fortepianem zawodowy muzyk. Zaczyna się fantastyczna zabawa. (W czyjej głowie powstał ten pomysł, dziś nie ma stuprocentowej pewności. Pierwsze projekty pojawiły się wiosną, jeszcze przed festiwalem w Opolu. Już wtedy przemyśliwano, że Urbański usiądzie za fortepianem, by akompaniować Maryli Rodowicz. Chodziło o to, by zaskoczyć widownię czymś niekonwencjonalnym. Nie udało się, bo na przygotowania zabrakło czasu).

No więc trwa superbankiet. Za fortepianem już zawodowy pianista, ale to nie znaczy, że Urbański schodzi na drugi plan. Na scenie komandosi w kominiarkach, kaskaderzy w odważnych pozach, prezenterki, cekiny, plejada gwiazd. Wśród znakomitości rozpycha się tłum fotoreporterów. Małżeństwo Lisów, zirytowane tą nachalnością, wytrzymuje tylko pół godziny i zniesmaczone ucieka do domu. Urbańskiemu nic nie wadzi. Jest w szczytowej formie. Kwitnie. Zadowolony rozdaje uśmiechy na prawo i lewo. To jego żywioł.

Reklama

Niewierny, ale miły

Anegdota głosi, że w czasie wspólnej podróży z Donaldem Tuskiem po USA, na początku lat 90., na nocnym spacerze gdzieś w Kalifornii, Urbański miał głęboko westchnąć: "Zobacz, wreszcie chwila, kiedy nikt nas nie zna. Jesteśmy anonimowi".

Była to raczej zaskakująca uwaga, bo Urbański nigdy nie grał pierwszych skrzypiec i w anonimowej masie polityków płynął stosunkowo długo.

Reklama

Z wykształcenia socjolog kultury, pracował jako bibliotekarz. Działał w podziemnej "Solidarności", mocno udzielał się w opozycyjnej prasie, w wolnej Polsce stał na czele kilku tytułów, w TVP prowadził kilka programów.

Początkowo był bliski braciom Kaczyńskim, ale do lojalnych współpracowników nie sposób go zaliczyć. Za rządów Suchockiej czmychnął z PC do prawicowej drobnicy, która popierała ówczesny gabinet. Potem doradzał premierowi Buzkowi w zakresie polityki informacyjnej. A gdy Lech Kaczyński przestał być na topie, bo stracił tekę ministra sprawiedliwości, Urbański szybko zapomniał o łączącej ich zażyłości. Na zebraniach instruował służby prasowe, by wzrost poczucia bezpieczeństwa u obywateli przypisywać zasługom Marka Biernackiego, szefa MSW, a nie coraz popularniejszemu wtedy Kaczyńskiemu.

Mimo to Kaczyński mianował go wiceprezydentem Warszawy, a potem szefem Kancelarii Prezydenta RP. Bracia Kaczyńscy sprawili też, że prawie dwa lata temu zasiadł w fotelu szefa TVP.

Latem w wywiadzie dla DZIENNIKA prezydent oznajmił, że Urbański jest bardzo miły i przyjemnie z nim wieczorem pogadać. To popularna opinia - Urbański uchodzi za fantastycznego gawędziarza. On sam w magazynie "Gala" wygadał, że w walce ze stresem pomaga mu seks i alkohol: "Kobieta mnie kompletnie wyzwala. Moja żona jest pod tym względem cudem. Największą radość mam wtedy, kiedy druga osoba ma z tego dużo przyjemności".

Chleb od Steczkowskiej

"To nie były konwencjonalne słowa, ale też prezes jest mocno niekonwencjonalny i w niekonwencjonalny sposób zarządza firmą" - tłumaczyła wtedy Aneta Wrona, rzecznik TVP, do której prezes w obecności osób trzecich zwraca się per "Ptaszyno".

Od konwencji odbiegało np. osobiste zainteresowanie jesienną ramówką - prezes sam usiadł z szefami anten, by zastanowić się nad wyborem programów i ich porą emisji. Osobiście zapoznał się z ofertą nowych formatów proponowanych przez producentów na minioną jesień. Czytał scenariusze filmów, jakie realizuje TVP (np. "Tatarak" Iwaszkiewicza, kręci Wajda). Zaglądał na castingi, podczas których wybierani są aktorzy, którzy mają potem wystąpić w programach rozrywkowych.

Rzeczniczka: "Ja myślę, że mój szef chciałby przejść do historii nie jako najbardziej PiS-owski prezes, ale prezes, który wykreował prawdziwe gwiazdy. Dlatego na punkcie gwiazd jest tak bardzo wrażliwy".

Niezwykle zaangażował się na przykład w projekt "Fort Boyard", reality show, które tej jesieni miało być hitem "Dwójki". Dzięki pomysłom prezesa polska wersja uległa modyfikacji. Urbański zaproponował, by kamera rejestrowała moment, kiedy uczestnicy przyjeżdżają do fortu i nagrywała sceny, kiedy fort opuszczają. Wymyślił, by dla widzów zorganizować konkurs SMS-owy. Wpadł na pomysł, by do każdej ekipy - oprócz zwykłych ludzi - dołączyć gwiazdę w rodzaju Justyny Steczkowskiej (w ramach wyrazów sympatii Steczkowska upiekła potem prezesowi pyszny chleb, którym częstował gości w gabinecie). Prezes miał nawet pomysł na prowadzącego program - kandydata wypatrzył w jednej z reklam sieci komórkowej Heyah (po próbnych zdjęciach zrezygnowano jednak z tego pomysłu). A na koniec sam wsiadł w samolot i pojechał do Francji, na zachodnie wybrzeże, by pobyć trochę na planie i przyjrzeć się z bliska, jak kręcone są pierwsze zdjęcia.

Mimo tak wielkiego zaangażowania prezesa i jego osobistych uwag program okazał się dość marny i nie zdołał odebrać widzów konkurencji.

Apetyt na aktorki

Można spokojnie napisać, że nie takie rzeczy telewizja publiczna widziała. Przed laty jeden z wiceszefów TVP osobiście doglądał w Tunezji dekoracji z planu "Quo Vadis", a kolejni prezesi tradycyjnie balowali na festiwalach i mniej lub bardziej celebrowali swoją prezesurę. Apetyt na obsadzanie aktorek w serialach ma tutaj pewnie zresztą prawie każdy wyższy urzędnik z takich czy innych przyczyn (kiedyś Piotr Farfał, teraz konkurencyjny prezes, domagał się, by z nowego serialu "Tancerze" usunąć rolę geja).

Zasadniczo jednak wybieraniem aktorek, czytaniem scenariuszy czy sprawdzaniem planów zdjęciowych zajmować się powinna cała plejada fachowców. Szefom stacji pozostaje skoncentrować się na zarządzaniu firmą, która pozostaje największym medialnym koncernem w naszym regionie. Tymczasem w przypadku tej prezesury proporcje stawały się coraz bardziej zachwiane.

Może nie rzucałoby się to tak bardzo w oczy, gdyby nie konfrontacja z grupą menedżerów, jakich ściągnęli z rynku dwaj poprzedni prezesi - Bronisław Wildstein, a przede wszystkim Jan Dworak. Za ich namową menedżerowie z prawdziwego zdarzenia zaczęli zajmować kluczowe stanowiska w stacji. Oczywiście nie wszystkie, ale w historii TVP, która wciąż hołubi partyjnych komisarzy albo rozmaitych nieudaczników zatrudnianych według towarzyskiego klucza, był to prawdziwy wyłom. I dla tej grupy, wychowanej na dość czytelnych zasadach obowiązujących w korporacjach, spotkanie z Urbańskim stanowiło prawdziwy szok.

Jestem tu panem

W jakiej innej spółce na świecie - pytają rozmówcy DZIENNIKA - mogłoby się zdarzyć, że prezes firmy pojawia się na ważnym posiedzeniu zarządu, np. w sprawie założeń strategicznych do budżetu, tylko po to, by oznajmić bez cienia zażenowania: "Ten punkt zrzucamy. Nie miałem czasu przeczytać"?

Kompetencje Urbańskiego szybko ocenili jako zerowe, pojęcie o zarządzaniu - jako żadne. Nie mogło być zresztą mowy - mówią - o sensownym zarządzaniu spółką, skoro posiedzenia zarządu sprowadzały się do nieustannej próby sił na linii prezes - menedżment, która wyrażała się głównie w decydowaniu komu z dyrektorów Urbański pozwoli już wejść, komu kazał wyjść, komu udzielić głosu, a kogo za żadne skarby do niego nie dopuścić.

"I temu wszystkiemu towarzyszyły nieustające hymny na swoją cześć. Prezes potrafił pytać i odpowiadać zarazem: Kto jest genialny? Prezes jest genialny. Dmuchał w twarz dymem papierosowym i cedził: <Pan potrzebny nam już w niczym nie będzie>. Tak jakby cały czas skupiał się na rządzeniu, a na udowadnianiu wszystkim, że rządzi" - wspominają rozgoryczeni. Anonimowo, bo choć w większości odeszli już z TVP lub zostali zwolnieni, wciąż wiążą ich kontrakty lub odszkodowania za zerwanie kontraktu, które w każdej chwili mogą zostać wstrzymane.

Ależ to obrzydliwe

Jeden z menedżerów, który niedawno odszedł ze stacji: "Prezes nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu zależy na dobru TVP. Nie uczestniczył w ważnych spotkaniach, nie interesował się strukturą spółki, długo nie badał przypływu widowni. Uznał np., że niepotrzebne mu są cotygodniowe tradycyjne spotkania z szefami anten, promocji i reklamy, by podsumować miniony tydzień i zaplanować następny. A jeśli już pojawiał się na jakichś merytorycznych dyskusjach, to notorycznie spóźniony, rozglądający się, kto z dyrektorów poda mu papierosa, a kto zrobi kawę".

Menedżer II: "Całymi miesiącami toczymy trudne negocjacje w sprawie zakupu pakietu filmów, w którym jest zwykle hit i kilkanaście mniej uznanych produkcji. W tym przypadku hitem była ekranizacja bestsellerowej powieści <Pachnidło>. Uprzedzamy konkurencję, przechodzimy skomplikowane wewnętrzne procedury, potrzebna tylko ostateczna akceptacja zarządu. A prezes na posiedzeniu wzdryga się z oburzenia: - <Pachnidło>? Ależ to obrzydliwy film - Żadnej dyskusji. Wszystko do kosza. Bo prezes ma inny gust."

Menedżer III: "W podręcznikach o zarządzaniu podawany jest przykład Aleksandra Macedońskiego, któremu na pustyni jeden z żołnierzy podaje bukłak z wodą. Wódz bierze, by na oczach żołnierzy wszystko wylać. Mam wrażenie, że prezes Urbański najpierw wypiłby wszystko, delektując się przy tym, a potem obciął głowę żołnierzowi za to, że tak mało przyniósł. A na końcu, na konferencji prasowej ogłosiłby, że jest najlepszym poszukiwaczem wody na świecie".

Do tego trzeba się urodzić

Nie może być inaczej: skoro rynek tak surowo ocenia kompetencje prezesa, to załoga TVP, przynajmniej jej najbardziej zakorzeniona część, może być tylko zadowolona.

"Urbański się urodził, by zostać prezesem tej instytucji" - zapewnia jeden z doświadczonych reportażystów. "Tu zawsze splatało się tysiące rozmaitych interesów i interesików, a prezes fantastycznie to wszystko ogarnia i rozumie."

Coś w tym jest - do TVP nigdy nie przystawały żadne standardy. Gąszcz skomplikowanych procedur, których zastosowanie zablokowałoby jakikolwiek projekt, towarzyskie sojusze, czasem rodzinne klany, rywalizujące ze sobą albo od siebie mocno zależne, powodowały, że każdy, kto próbował się z nimi zmierzyć, był bez szans. Urbański musiał doskonale to poznać w czasach, gdy sam prowadził tu programy. Wiedział, co jest grane. I nawet do głowy mu nie przyszło, by próbować (jak prawie wszyscy jego poprzednicy) zrobić porządek i w ten mechanizm włożyć kij.

To zresztą wygląda na jedną z głównych zasad tej prezesury - nic nie zmieniać. Dużo obiecać, a potem dać ludziom to, czego chcą.

Gdy wchodził do stacji, projekt budżetu zaakceptowany przez zarząd i radę nadzorczą przewidywał zwolnienie prawie tysiąca osób. Urbański wymógł korektę, ze zwolnień zrezygnowano. Potem związki zawodowe zażądały podwyżki. W firmie, w której średnia płaca to 6 tys. zł, takie żądania można było uznać za księżycowe. Ale Urbański się zgodził, podwyżkę przyznano.

Gdy filmowcy miesiącami negocjowali wypłaty zaległych tantiem, prezes uciął rozmowy, płacąc więcej niż początkowo chcieli. Jak dobry wujek z Ameryki.

W klapkach po Cannes

"Na pewno nigdy nie miałem pomysłu, żeby robić BBC - telewizji o mocnym przesłaniu liberalno-lewicowym" - opowiadał latem na łamach DZIENNIKA prezes TVP. Ciekawe, zwracają uwagę byli współpracownicy, w jaki sposób Urbańskiemu udało się wyciągnąć tak kategoryczne wnioski, skoro nie jest on w stanie w obcym języku zamówić kawy ani taksówki?

Osoba, która towarzyszyła prezesowi w kilku zagranicznych delegacjach, opowiada: "Podczas wyjazdów, na które zresztą prezes bardzo chciał zawsze jeździć, czuł się kompletnie bezradny. Oczekiwał, że ktoś będzie z nim przez cały czas, by zamówić taksówkę, zejść do recepcji po klucz czy kupić w kiosku papierosy. Nie mówiąc o sprawach wymagających większych umiejętności - w Atenach, podczas jednego ze spotkań Europejskiej Unii Nadawców, nie wziął udziału w żadnym merytorycznym spotkaniu, bo w naszej delegacji nie było tłumacza."

A więc jeździł po świecie, choć nie mógł się z nikim porozumieć. Co ciekawe, zupełnie nie psuło mu to dobrego samopoczucia. Za granicą też wyczuwał dobry nastrój. Podczas targów filmowych w Cannes pojawił się na promenadzie, wśród światowych gwiazd, w białych klapkach, kwiecistej koszuli i zielonym garniturze. Narzekał, że wcześniej nie wynajęto dla niego limuzyny. Dziwił się, że światowi producenci nie ustawiają się w kolejce i nikt nie wita go z honorami (jesteśmy co prawda najwięksi w regionie, ale od lat nie uczestniczyliśmy w żadnej liczącej się międzynarodowej produkcji kinowej).

Na spotkaniu z przedstawicielami ARTE, elitarnego kanału telewizyjnego zajmującego się kulturą, oznajmił, niczym światowy potentat w tej branży: "Jestem tu po to, by spełnić wasze marzenia."

A potem w kawiarni legendarnego hotelu Majestic w szampańskim nastroju bawił się z polską ekipą do samego rana. Jak można się domyślać, bawił się w bardzo polskim stylu.

Jak karnawał, to karnawał

To jest chyba najbardziej wyrazista cecha tej prezesury - nastrój dobrej zabawy.

Koniec czerwca, imieniny Jana. W stołecznej restauracji nad Wisłą rozkręca się huczne przyjęcie; najprawdopodobniej organizuje je prezes, w każdym razie zapraszają przez telefon telewizyjne sekretarki.

Gości schodzi się setka, towarzystwo głównie z branży, raczej eleganckie: dyrektorzy, kierownicy, zespół. Przy wejściu hostessa wręcza każdemu rulon czerpanego papieru. Tam fragmenty Herberta, kawałki z Pana Cogito o piekle: "Azyl artystów pełen luster, instrumentów i obrazów". Panie dostają ponadto czerwone paleryny zawiązywane pod szyją, panowie diabelski ogon, a właściwie czarny sznurek z pomponem. Należy go przypiąć do tylnej części ciała, robią to wszyscy zaproszeni, niezdecydowanym pomagają przy wejściu organizatorzy.

Ale robi się nieco idiotycznie, koło setki gości i każdy w pelerynie lub z ogonem. Chyba chodzi o to, że to niby krakowska bohema, cyganeria, artyści. Kłopot w tym, że to nie artyści, a głównie telewizyjna branża, prezenterki, dziennikarze, dyrektorzy. Robi się drętwo. Jedni nerwowo machają sznurkiem, inni próbują schować go do kieszeni spodni. Goście chowają się w zakamarkach restauracji, niektórzy zerkają na półfinały Euro. Trwa mecz Turcja - Niemcy. I nie wiadomo, co dalej, o co chodzi.

Po godzinie, może półtorej, pojawia się spóźniony solenizant. To Jan Polkowski, prawa ręka prezesa, dyrektor biura zarządu TVP, główny doradca, ważniejszy niż wszyscy wiceprezesi razem wcięci. Poza tym poeta z Krakowa. Urbański kwieciście wita solenizanta. Ogłasza, że on jeden z całego towarzystwa jest aniołem (już więc zaczyna się wyjaśniać, do czego służą diabelskie dekoracje).

I teraz miał pewnie nastąpić gwóźdź programu. Urbański wyciąga wielkie anielskie skrzydła. Próbuje je założyć Polkowskiemu na plecy, ale ten - speszony mocno - nie pozwala. Odkłada skrzydła na bok. Mówi kilka grzecznościowych zdań, nie w konwencji. Klapa, radość z niespodzianki niemrawa, chyba można to było przewidzieć, bo Polkowski jest przeciwieństwem prezesa, zupełnie nie wygląda na poetę, zwłaszcza z Krakowa.

W końcu Polkowski ginie w tłumie. Atmosfera powoli się rozrzedza. Jedni goście odpinają ogony, inni nie decydują się na taki krok, bo nie wiedzą, czy już można, czy będzie kolejna niespodzianka. A Urbański? Zadowolony. Kraśnieje, poklepuje po plecach, serdecznie ściska, wita się ze spóźnialskimi. W szczytowej formie. Jak zwykle.

Na cztery łapy

I tak mogło być jeszcze długo. Urbańskiego odwoływano już tyle razy, że nikt nie spodziewał się, by zrobiono to tak szybko i - być może - skutecznie. Jego życiowa dewiza, by z nikim nie zadzierać i do każdego wyciągnąć dłoń, miała mu zapewnić spokój na kolejne miesiące. Stąd w TVP i małżeństwo Lisów, i program produkowany przez zwolenników SLD, i Anita Gargas z "Misją specjalną".

Urbański zawsze bowiem był w stanie dogadać się z każdym. Do dziś w otoczeniu Lecha Kaczyńskiego pamięta się słowa, jakimi kwitował jakikolwiek problem wynikły w czasie warszawskiej prezydentury. Demonstracyjnie chwytał za komórkę i wystukując numer, zapewniał: "Ja to załatwię".

Nawet jeśli ta sława jest nieco przesadzona, z pewnością miała solidne podstawy - Urbański słynął z umiejętności nawiązywania bliskich kontaktów z przedstawicielami każdego środowiska. Być może osiągał to kosztem pewnych wyrzeczeń (podczas ubiegłorocznego bankietu na Forum Ekonomicznym w Krynicy Górskiej Urbański - niezrażony faktem, iż rzecz dzieje się na oczach towarzystwa - wyjątkowo wiele wysiłku wkładał, by przejść na "ty" z byłym premierem Markiem Belką, raczej niechętnym tej ofercie), w każdym razie bezsporne jest to, że cele osiągał.

I zawsze spadał na cztery łapy, choć pozycje w locie musiał przyjmować przeróżne, o czym świadczy znamienna scena sprzed lat. Akcja dzieje się w gabinecie prezydenta Warszawy. Dwaj młodzi działacze przedstawiają Lechowi Kaczyńskiemu projekt pewnej ważnej inicjatywy kulturalnej. Do gabinetu wchodzi Urbański (wiceprezydent, akurat ten temat w sensie kompetencyjnym jest w jego gestii, ale jego wcześniejsze pomysły nie zyskały uznania). Czyta projekt i pyta, czy może go zabrać. Młodzi protestują, projekt jest jeszcze wstępny, poza tym wyraźnie czuć rysująca się między nimi konkurencję. Urbański niby odkłada dokument, ale zaraz wyciąga jakieś własne papiery, rozkłada teczkę, na stole robi się już małe zamieszanie. W końcu chwyta cały plik papierów, wsuwa do teczki i wychodzi.

Goście patrzą, że ich projekt zniknął. Alarmują prezydenta, ten prosi sekretarkę, by szybko cofnęła Urbańskiego. "No, oddaj, oddaj" - mówi prezydent do wezwanego gościa. A Urbański, jak gdyby nigdy nic, wyciąga z teczki zagarnięty dokument, kładzie na stole i z uśmiechem znika z gabinetu. Tak jakby go tam w ogóle nie było.