Ta historia powinna zaczynać się gdzieś tak w okolicach założenia Rzymu, a najpóźniej w dniu urodzin Romana Dmowskiego, ale po cóż sięgać tak daleko. W prasie już ustalono, że winny wszystkiemu jest Jarosław Kaczyński (czekam na analizy dotyczące negatywnego wpływu prezesa PiS na skoki Małysza), co jest prawdą, ale tylko częściową.
Jeśli bowiem przyjrzeć się telewizji publicznej, której siedzibę, jak rozumiem, należałoby nazywać publicznym domem, to widać wyraźnie, że gmerali przy niej od czasów Walendziaka wszyscy i każdy następny molestant posuwał się o krok dalej. Prezesa Miazka zadowoliły posady dla kilku ludowców, ale już jego następca, niezapomniany Robert Kwiatkowski, wziął sobie po prostu wszystko. Nie czas wypominać teraz rozmaitym Dziennikarzom Roku, jak to przed wywiadem z Leszkiem Balcerowiczem lecieli po pytania do Grzegorza Kołodki, ale faktem jest, że Kwiatkowski ustanowił w Telewizji Białoruskiej oddział w Warszawie zupełnie nowe standardy, tyle tylko że kierunki świata mu się pomyliły i z pewnością nie żeglował on w stronę BBC. O ile dojście do takiego stanu zajęło postkomunistom kilka lat, to Jarosław Kaczyński postanowił załatwić sprawę w kilka tygodni i jak postanowił, tak uczynił. Nie dogadał się przy tym z PO (godził się na Tomasza Arabskiego - wówczas uważanego za dziennikarza - w Krajowej Radzie, ale PO nie chciała być kwiatkiem do kożucha), ale z przystawkami. No i ma, co wynegocjował. Zaiste, wielki to strateg.
Teraz więc osierocone przystawki porządzą publicznymi mediami przez kilka miesięcy, aż przyjdzie miotła PO i SLD, która wymiecie wszystko, a na Woronicza wrócą starzy, niejednokrotnie sprawdzeni fachowcy. Dotychczasowe projekty ustawy medialnej wskazują, że koalicja miłości ma ochotę nie tylko na media publiczne, ale chciałaby i tak wielką życzliwość mediów prywatnych zagwarantować sobie na stałe - wszystko zgodnie z zasadą, że każdy następny gmeracz posuwa się dalej.
Nadziei na to, że ktoś przerwie te rozrywki, nie ma żadnej, pozostaje więc obserwowanie telewizji w okresie przejściowym, co może przynieść wiele radości. Z jednej strony jej dyrektorzy zaprawieni w komplementach będą musieli przypodobać się koalicji wszechpolsko-czarzastej (boć to przecież żadna Samoobrona nie jest), z drugiej jednak nie mogą w tych umizgach przesadzić (Platforma ante portas).
A sami prezesi Farfał i Rudomino też będą pewnie próbowali zapewnić sobie miękkie lądowanie. Na razie widać, że pomysł mają jeden. Wierzą, że skoro Rzym uratowały kapitolińskie gęsi, to ich uratują Lisy.