Na pierwszy rzut oka prymat Ameryki nie budzi wątpliwości. Po pierwsze, to wciąż największa gospodarka świata. Zdaniem amerykańskiego politologa i publicysty Roberta Kagana to, że jeden kraj - pomimo wzrostu nowych potęg - jest w stanie przez cztery dekady utrzymać 25-proc. udział w światowym PKB, świadczy zdaniem uczonego o przewadze amerykańskiego modelu.
Po drugie Stany Zjednoczone wciąż stanowią potęgę militarną. Według Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) ich wydatki wojskowe stanowią jedną trzecią budżetu zbrojeniowego wszystkich krajów świata razem wziętych. Zapewne takie wskaźniki miał na myśli Barack Obama, kiedy w swoim przemówieniu State of the Union z 2012 r. stwierdził: Każdy, kto twierdzi, że Ameryka jest u swojego schyłku i że nasze wpływy osłabły, nie wie, o czym mówi.
Symptomy zmian
Pomimo prezydenckich zapewnień coś się jednak zmieniło. Wystarczająco dużo, żeby Władimir Putin zdecydował się na jątrzenie na wschodniej Ukrainie. Za przykład tej zmiany niech posłuży także obecna sytuacja na Bliskim Wschodzie. W sprawie rosnącego zagrożenia ze strony dżihadystów nikt przez dwa lata nie kiwnął palcem, bo wszyscy oglądali się na Amerykę. A bezczynność USA w Syrii i Iraku przyczyniła się do sukcesów Państwa Islamskiego.
Inny symptom: kiedy Zachód nakładał na Rosję kolejne sankcje, rosyjski prezydent udał się na tournée po Ameryce Południowej, związanej z USA układem o wolnym handlu i uważanej za amerykańską strefę wpływów. Po wprowadzeniu rosyjskiego embarga na żywność z Zachodu przedstawiciele południowoamerykańskiej branży spożywczej ustawiali się w kolejce do spotkania z szefem rosyjskiego nadzoru weterynaryjnego. Czy jeszcze 20–30 lat temu taka niesubordynacja ze strony państw będących w strefie wpływów jakiegoś mocarstwa byłaby do pomyślenia?
Coraz więcej procesów na świecie zachodzi bez udziału albo przy cichej niezgodzie Ameryki. Weźmy kilka przykładów z Bliskiego Wschodu: Irakiem przez kilka lat rządził autokrata Nuri al-Maliki, który nie przejmował się dobiegającymi z Waszyngtonu głosami niezadowolenia ze stylu sprawowanej przez niego władzy; Izrael już dawno, podejmując decyzje o działaniach zbrojnych w regionie, przestał oglądać się na Amerykę; Iran od dawna gra Stanom na nosie w niekończącym się tasiemcu z programem atomowym w roli głównej.
Wygrywa polityka wewnętrzna
Przyczyn, dla których tak się dzieje, jest kilka. Po interwencji w Afganistanie, a jeszcze bardziej w Iraku, poparcie opinii publicznej dla amerykańskiego zaangażowania militarnego za granicą znacząco spadło. Wojna w Iraku okazała się dłuższa (oficjalnie trwała prawie dziewięć lat) i droższa (bezpośredni koszt to ok. 800 miliardów dolarów), niż zakładano, przyniosła znacznie więcej ofiar, niż może zaakceptować amerykański wyborca (samych tylko żołnierzy zginęło prawie 4500), żadnej broni masowego rażenia, która była pretekstem do interwencji, nie znaleziono, a jedynym efektem jest trwający do dziś w tym kraju chaos. Od połowy 2005 r. w badaniach opinii publicznej w USA przeważa opinia, że wojna w Iraku była błędem i nie poprawiła bezpieczeństwa kraju. W tej sytuacji, mając już dwie wojny na głowie, nikt w Waszyngtonie nie chce się mocniej angażować w kolejne kampanie, np. w Syrii.
Poza tym w 2007 r. zaczął się kryzys gospodarczy i zarówno dla polityków, jak i wyborców ważniejsza stała się walka z jego skutkami niż pełnienie funkcji światowego policjanta. Dług publiczny Stanów Zjednoczonych, który w 2007 r. nieco przekraczał 60 proc. PKB, przekroczył w czasie kryzysu 100 proc. i coraz częściej zaczęły się pojawiać wątpliwości co do wypłacalności kraju, czego najbardziej znamiennym przejawem było odebranie w 2011 r. - po raz pierwszy w historii - przez agencję Standard & Poor’s najwyższej oceny wiarygodności kredytowej – AAA.
Trzeba było zdecydować się na oszczędności, które dotknęły też budżet obronny. W bieżącym stuleciu osiągnął on szczyt w roku podatkowym 2010 (690 mld dol.) i od tego czasu cały czas spada – w bieżącym roku finansowym 2015 jest to już tylko 575 mld dol. To oczywiście wciąż najwięcej na świecie (i prawie dwa razy tyle, co przed atakami z 11 września 2011 r.), ale różnica między USA a drugimi w kolejności Chinami i trzecią Rosją stopniowo się zmniejsza. Według SIPRI pomiędzy 2004 a 2013 r. chińskie wydatki na zbrojenia wzrosły o 170 proc., a rosyjskie o 108 proc. Stany Zjednoczone pod niemal każdym względem mają militarną przewagę nad resztą świata, są jedynym państwem, które jest zdolne do niemal natychmiastowej interwencji w dowolnym miejscu na Ziemi - i zapewne tak pozostanie jeszcze przez dłuższy czas - ale też nie da się ukryć, że kryzys nieco te możliwości ograniczył.
Po trzecie, wpływ na zmniejszenie roli USA w świecie ma obecny prezydent. Barack Obama wygrał wybory w 2008 r., obiecując zerwanie z militarystyczną polityką George’a W. Busha, poprawę wizerunku USA na świecie, rozbrojenie nuklearne, zamknięcie więzienia w Guantanamo, reset w stosunkach z Rosją. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby wybory prezydenckie w 2008 r. wygrał John McCain albo w 2012 r. Mitt Romney, np. ich reakcja na coraz bardziej agresywną politykę Rosji byłaby ostrzejsza (Romney mówił, za co zresztą był krytykowany, że to Rosja jest wciąż głównym rywalem USA).
Jest wreszcie czynnik niezależny od Waszyngtonu, czyli pojawianie się nowych potęg regionalnych, przez co świat staje się coraz bardziej wielobiegunowy. Koronnym przykładem jest Ameryka Łacińska. Zgodnie z wywodzącą się jeszcze z początków XIX w. doktryną Monroe Waszyngton uważał zachodnią półkulę za swoją strefę wpływów i dbał - nierzadko zbrojnie - o to, by władzy w żadnym kraju nie objął wrogi mu reżim. Jednak wraz z rozwojem gospodarczym takich krajów, jak Brazylia (7. miejsce na liście największych gospodarek świata), Meksyk (15. miejsce) czy Argentyna, wzrosły też ich asertywność oraz pozycja międzynarodowa. Dziś we wszystkich, poza Kolumbią, państwach Ameryki Południowej rządzi lewica, co zwykle przekłada się na politykę niezgodną z interesami Waszyngtonu, lecz czasy, w których nieprzyjaznych przywódców obalano, się skończyły. A w listopadzie zeszłego roku sekretarz stanu John Kerry oficjalnie oświadczył, że doktryna Monroe już nie obowiązuje.
Na to wszystko nakłada się jeszcze jeden proces. Dzięki gazowi łupkowemu USA są dziś bliższe niż kiedykolwiek realizacji marzenia o niezależności energetycznej. Kilka dni temu Energy Information Administration podała, że import energii do Stanów jest najniższy od niemal trzech dekad. Obecnie zagranica pokrywa ok. 10 proc. zapotrzebowania energetycznego USA. Szacunki Międzynarodowej Agencji ds. Energii sprzed kilku miesięcy przewidują, że ropa z łupków pozwoli znacząco zwiększyć krajowe wydobycie i za 10 lat USA będą produkowały więcej tego surowca niż Arabia Saudyjska. Dotychczas dogmatem polityki międzynarodowej była "zależność energetyczna" USA od reszty świata, uważana za klucz do zaangażowania kraju na Bliskim Wschodzie. Jednak wolne od trosk o energetyczny szantaż Stany mogą nie być tak chętne do aktywnego podejmowania działań na świecie.
Zmiana orientacji
Politycy w Waszyngtonie są świadomi tych wszystkich procesów. Dlatego już w trakcie swojej pierwszej kadencji prezydent Barack Obama zapowiedział swoją główną inicjatywę z zakresu polityki zagranicznej, a mianowicie strategiczne przeorientowanie (rebalancing) lub obrót (pivot) Ameryki, czyli przeniesienie głównego obszaru zainteresowania USA z Atlantyku na Pacyfik. To tutaj znajduje się najwięcej wschodzących potęg, a wśród nich Chiny, postrzegane jako jedyna siła, która może realnie zagrozić amerykańskim interesom w regionie.
Tych USA zamierzają strzec, budując wianuszek sojuszników otaczający Chiny od wschodu i południa. Oprócz tradycyjnego sojuszu amerykańsko-japońskiego Amerykanie zadbali o zbliżenie z Filipinami, z którymi jeszcze nigdy nie mieli tak dobrych relacji (Manila zgodziła się nawet po raz pierwszy od 20 lat wpuścić do siebie amerykańskich żołnierzy), a także z Tajlandią. Do strategicznego dialogu Waszyngton chce także wciągać Indie. Niespodziewany obrót przyjęły relacje z Wietnamem. Ten niewielki kraj, bojąc się rosnącej pozycji Chin, dosłownie wpadł w objęcia Ameryki. Departament Stanu zaczął nawet rozważać, czy nie znieść embarga na sprzedaż do Wietnamu broni „made in USA”.
Rosnące zaangażowanie w Azji siłą rzeczy sprawia, że maleje zainteresowanie Ameryki resztą świata. Największe konsekwencje amerykański "pivot" ma dla Starego Kontynentu. W połączeniu z cięciami w budżecie obronnym oznacza to zmniejszenie obecności wojskowej w Europie. W szczycie zimnej wojny USA utrzymywały na Starym Kontynencie 400 tys. żołnierzy i 40 tys. marynarzy. Dzisiaj jest to odpowiednio 67 tys. i 7 tys. Na Morzu Śródziemnym nie stacjonuje na stałe żaden lotniskowiec. Podobnie rzecz się ma z lotnictwem: jeszcze na początku lat 90. Amerykanie mieli w Europie 800 samolotów. Dzisiaj obecność US Air Force ogranicza się do 130 myśliwców, 13 podniebnych tankowców i 30 transportowców.
Stanowi to wyraźny sygnał Waszyngtonu dla europejskich partnerów - musicie wreszcie puścić amerykańską spódnicę. O ile w przypadku konfliktów, które mogą mieć strategiczne znaczenie - jak trwająca właśnie konfrontacja z Rosją - Stary Kontynent może na Amerykę liczyć, to przy awanturach o regionalnym charakterze według USA Europa powinna radzić sobie sama. Jeśli miałoby dojść do obalenia monarchii w Maroku lub do konfliktów na tle etnicznym w Bośni i Hercegowinie, to Amerykanie chcą, żeby Europejczycy byli im w stanie samodzielnie przeciwdziałać.
Ciągłe brzemię
A co te wszystkie zmiany oznaczają dla USA? Pewne jest tylko to, że na skutek erozji marki "Ameryka" (do której przyczyniły się także inne, oprócz wyżej wymienionych, czynniki, m.in. rewelacje dotyczące programów wywiadu elektronicznego na niesłychaną skalę, opublikowanego przez Edwarda Snowdena), Waszyngton znacznie częściej będzie musiał się liczyć ze swoimi partnerami. Nie jest już tak, jak mówił politolog Joseph Nye, który ukuł pojęcie miękkiej siły, że Stany mogą osiągnąć, co chcą, tylko przez wzgląd na atrakcyjność swojej kultury, wartości i polityki. Dwie wojny w minionej dekadzie oraz masa drobniejszych elementów sprawiły, że ta atrakcyjność nie jest już tak duża jak kiedyś.
Widać to już zresztą teraz na przykładzie Bliskiego Wschodu i Ameryki Łacińskiej, gdzie amerykańska dyplomacja musi się ciężko napracować, aby przekonać do swoich racji lokalne władze. Na przykład jeszcze miesiąc temu, kiedy ruszały naloty na Państwo Islamskie, nie było pewne, czy w operację zaangażują się kraje Zatoki Perskiej.
Wygląda więc na to, że dotychczasowa debata odnośnie do roli Stanów w świecie, skupiająca się na tym, czy USA jeszcze są potęgą, czy nadchodzi ich schyłek, była błędna. Amerykański publicysta Fareed Zakaria miał rację w 2004 r., kiedy ogłosił jednobiegunowość świata, i miał rację w 2008 r., kiedy pisał o wschodzie reszty świata. Jedno nie wyklucza drugiego. Na świecie jest tylko jedno supermocarstwo. Ale to świat, nad którym znacznie trudniej zapanować, nawet jedynemu supermocarstwu.
W tym duchu wypowiadał się prezydent Barack Obama podczas telewizyjnego przemówienia w przeddzień ostatniej rocznicy zamachów z 11 września, kiedy ogłaszał strategię Białego Domu dotyczącą Państwa Islamskiego: Ameryko, nasze nieskończone błogosławieństwa wiążą się z ciągłym brzemieniem.
Ćwierć wieku do wojny hegemonicznej, czyli światowej
Pax Romana, Pax Britanica, Pax Americana... politolodzy ukuli te pojęcia, żeby podkreślić dominację w danej epoce jednego państwa nad innymi. Historia pełna jest przykładów uzyskiwania hegemonii nad resztą świata przez jeden kraj, toteż kryjące się za tym mechanizmy stały się przedmiotem refleksji wielu badaczy. Teorie w tym zakresie zaproponowali amerykańscy badacze George Modelski i Immanuel Wallerstein. Teoria pierwszego uczonego nazywa się teorią cykli hegemonicznych, a inspirację dla niej stanowiła teoria drugiego badacza, czyli teoria systemów-światów.
Autorzy ci rozumieją hegemonię jako przewagę gospodarczą, produkcyjną, handlową i finansową kraju, wspartą dogodnym położeniem geograficznym, innowacyjnością, systemem wartości, dostępem do surowców itd.
W myśl teorii Wallersteina każdy system-świat stanowi trwającą w czasie całość, składającą się z trzech elementów: centrum, peryferii i półperyferii. W obrębie systemu-świata zachodzi wymiana dóbr, usług i ludzi, innymi słowy – istnieje rynek, który stanowi zespół mechanizmów służących przepływowi wartości z peryferii do centrum. Ponieważ dziś cały świat jest połączony ze sobą skomplikowaną siecią wzajemnych relacji ekonomicznych, tworzy on jeden system-świat oparty na kapitalizmie (wcześniej taką rolę odgrywał feudalizm). System-świat rozwija się cyklicznie, tzn. podlega okresom stabilizacji, pomiędzy którymi mają miejsce większe wstrząsy, które w jakiś sposób zmieniają światowy porządek.
W historii świata tylko trzy razy zdarzyło się, by kraje centrum zdobyły hegemonię nad peryferiami. Tak było w przypadku Holandii w XVII w., Wlk. Brytanii w XIX w. i USA w XX w. Początkiem hegemonii każdego z tych supermocarstw był wielki konflikt zbrojny – w przypadku Niderlandów była to wojna trzydziestoletnia, Anglii – wojny napoleońskie, Ameryki – pierwsza i druga wojna światowa.
Na teorii Wallersteina swoją myśl budował Modelski, dla którego hegemonia staje się centralnym konceptem. Jego zdaniem w historii świata można wyróżnić cykle, których nieodłącznym elementem jest gospodarcza i polityczna dominacja jednego państwa nad innymi. Każdy cykl składa się z czterech części: wojny hegemonicznej, w wyniku której jednemu krajowi przypada tytuł światowej superpotęgi; okresu dominacji tejże hegemonii; momentu jej zakwestionowania przez inne potęgi i utraty dominacji, kończącej się wojną. Zdaniem Modelskiego cykle te mogą trwać od 80 do 120 lat i aż jedna czwarta każdego cyklu może przypadać na globalny konflikt. Począwszy od XVI w., takich cykli w historii świata było pięć, a rolę hegemona odgrywały kolejno Portugalia w XVI w., Holandia w XVII w., dwukrotnie Wlk. Brytania – w XVIII i XIX w. oraz USA w wieku XX.
Wallerstein był zdania, że Ameryka znajduje się w schyłkowej fazie swojej dominacji. Jeśli jej dominację liczyć od końca drugiej wojny światowej, to zakończy się ona mniej więcej w 2045 r.