"Ostatni raz widziałam się z mamą i ojcem cztery lata temu" - mówiła Czime, wypatrując ich wśród pasażerów samolotu, który przyleciał z chińskiego miasta Czengdu. Gdy oboje nieco wystraszeni wyszli wreszcie zza szklanych drzwi oddzielających lotniskową poczekalnię od strefy przylotów, rzuciła im się w objęcia. Wszyscy płakali. Ten happy end był możliwy dzięki determinacji polskiej buddystki Drolmy, od lat pomagającej Tybetańczykom.

Reklama

Sprowadza ich do Polski, by mogli u nas zdobyć wykształcenie, a potem wrócić do rodzinnej wioski i tam pracować na rzecz swojej społeczności. Drolma pomogła już w ten sposób Czime i jej dwóm młodszym kuzynkom - Sonam i Lodrolmie. Kobieta nie ujawnia swojego nazwiska, bo planuje kolejne wyprawy do tybetańskiej wioski Golok w Syczuanie i boi się, że chińskie władze mogłyby odmówić jej wizy.

Rodzice Czime próbowali od lat wyjechać z Chin. Ojciec dziewczyny Sonam Norbu zajmował się wytwarzaniem figurek Buddy. To nie podobało się chińskim władzom, dlatego rodzina była prześladowana. Postanowili więc uciekać z kraju. Najpierw wysłali za granicę obie córki, a potem sprzedali cały dobytek i czekali na okazję do wyjazdu. Pomogła im, podobnie jak ich córce, pani Drolma. Wraz z Katarzyną i Piotrem Skopcami, którzy już wcześniej udzielili w swym warszawskim domu gościny Czime oraz jednej z jej kuzynek, pojechała do Goloku. Na miejscu załatwili wszystkie formalności i przywieźli Tybetańczyków do Polski.

Matka Czime, Zega, przywiozła do Warszawy garnki potrzebne do wyrobu tybetańskich pierożków. Ma nadzieję, że kiedy się na dobre zadomowią, będzie je mogła sprzedawać. Z kolei ojciec liczy na to, że będzie mógł rozprowadzać figurki Buddy. Ale najpierw chcą znaleźć dom i zamieszkać w nim razem z córką. "Państwo Jangdon zamierzają wystąpić do polskich władz o status uchodźcy. Teraz szukamy dla nich mieszkania" - mówi DZIENNIKOWI Drolma.

Reklama

Razem z rodzicami Czime do Warszawy przyleciał również tybetański poeta Dordże Tasi. Ten młody mężczyzna, aby wydać tomik swoich wierszy w języku tybetańskim, przez rok zbierał i suszył robaki stosowane jako lekarstwo wzmacniające. W Polsce Tasi zamierza zdobyć wykształcenie, nauczyć się języka polskiego i angielskiego. A potem chce wrócić do kraju, aby pomagać rodakom.

Ale uchodźców jest więcej, bo do Warszawy przybyło też kilkunastu członków tybetańskiego zespołu folklorystycznego. Oni też zaznali w Chinach prześladowań, a niektórzy na własnej skórze przekonali się, jak wygląda koszmar chińskiego więzienia. Jeden z mężczyzn siedział w ciasnej, pozbawionej okien celi. Kiedy jego współwięzień zmarł na zapalenie płuc, strażnicy usunęli martwe ciało dopiero po tygodniu. Drugi był torturowany brakiem snu. Strażnicy posadzili go na krześle, przed którym ustawili deskę z nabitymi gwoździami. Każda drzemka kończyła się upadkiem i dotkliwymi ranami.

Polacy pomagający uchodźcom twierdzą, że nienawiść Chińczyków do Tybetańczyków jest wyczuwalna na każdym kroku. "Chińscy urzędnicy traktują ich jak ludzi drugiej kategorii. Także zwykli mieszkańcy Chin na każdym kroku dają im odczuć swoją niechęć. Byli na przykład oburzeni, że Tybetańczycy podróżują tym samym autobusem co oni. A miejscowy przedstawiciel linii KLM krzyczał na nich i obrażał. W samolocie stewardesy zdawały się ich nie zauważać" - wspomina Piotr Skopiec. Być może właśnie dlatego na Okęciu wszyscy Tybetańczycy z nieukrywanym strachem spoglądali w stronę umundurowanych celników. Uspokoili się dopiero po wyjściu z hali przylotów.