p

Jadwiga Staniszkis*

O polskiej polityce i nie tylko

Przeczytawszy niedawno wywiad z Erykiem Mistewiczem ("Dziennik" z 4 czerwca br.), zdziwiłam się, że tego błyskotliwego człowieka tak fascynuje demokracja medialna i kreowanie wizerunku polityków w pespektywie wyborów czy rankingów opinii publicznej. Nie dostrzega on natomiast, że istotą państwa jest władza, którą dziś rozumie się przede wszystkim jako sterowność albo inaczej: jako zdolność osiągania założonych celów. A ta zależy nie od tego, czy rządzi X, czy Y (a nawet ta czy inna partia), ale od jakości sprzężeń między instytucjami składającymi się na państwo i szeroko rozumianą przestrzeń publiczną. Na przykład od tego, czy owe relacje sprzyjają skupianiu energii i wykonywaniu pracy na rzecz całości, czy przeciwnie - tę energię rozpraszają i marnują, jak to się obecnie u nas dzieje (i działo także za rządów PiS). W tej perspektywie władza to zdolność budowania i monitorowania relacji oraz umiejętność penetracji, czyli spowodowania, by interes reprezentowanej przez państwo całości był brany pod uwagę w decyzjach podejmowanych w kraju i poza nim.

Reklama

Fatalizm sieci

Jeszcze ciekawszy z perspektywy analiz fenomenu władzy jest szczególny cywilizacyjny fatalizm sieci. Taki fatalizm można dostrzec, obserwując choćby - niezamierzone zapewne - skutki wprowadzenia przez unijny traktat regulujący nowej koncepcji tego, co stanowi właściwą realność władzy. Chodzi o realność w znaczeniu sfery, która - w danej dziedzinie - jest w stanie stać się przyczyną i wyznaczyć dynamikę całości. Ta widoczna w traktacie zmiana ontologii władzy dokonała się nie tyle przez przemyślenie logiki wnoszonej przez sieciowość i fenomenu złożoności (która wcale nie musi być systemem), ile przez splot wielu intuicyjnych, lokalnych działań adaptacyjnych zmieniających praktyki w sferze regulacji. Nagle okazało się, że w wielocentrowym

i wielopoziomowym świecie sieci (a tym właśnie jest Unia) owym tak poszukiwanym od czasów Arystotelesa minimum władzy wystarczającym, aby - z wysokim prawdopodobieństwem - określić kierunek działań i wymusić ich zbieżność, jest właśnie wspomniana wyżej penetracja (od wieków uznawana w Azji za fundament kontroli) oraz podwójna metaregulacja. Tak więc po pierwsze, wystarczy wdrukować w - dyskretne dotychczas - algorytmy decyzji urzędniczych w skali Unii jednolite zasady dotyczące tego, co jest celem, co kosztem, a co nieprzekraczalnym warunkiem brzegowym, oraz tego, jak reagować w sytuacji zmiany. I po drugie, skupić się na budowaniu i monitorowaniu relacji między różnymi źródłami prawa i rozproszonej władzy w ramach Unii oraz na refleksyjnym zarządzaniu wymuszającym na krajach członkowskich taką samą sekwencję decyzji wymagających przeorientowania środków (ostatnio kwestia emisji dwutlenku węgla).

Reklama

Na powyższe nałożono regułę rewolucjonizującą sferę aksjologii, bo zakładającą, że różne systemy wartości są równoprawne. Tym samym, absorbując wszystkie (funkcjonujące w świecie zachodnim) systemy norm moralnych, zniesiono hierarchiczny porządek każdego z nich i unieważniono ich pretensje do uniwersalnego statusu. To nie tylko wyrugowało rzymską zasadę słuszności w stanowieniu prawa (i wniosło do tej sfery przygodność i przypadek), ale zanegowało też potrzebę legitymizacji. Okazało się, że do reprodukowania tak złożonej całości, jaką jest dziś Unia, wystarczy funkcjonalna integracja w ramach korporacji urzędników.

Pełzająca rewolucja

Wszystko to nie tylko rzuca światło na nowy sens fenomenu władzy, ale pozwala też lepiej zrozumieć dynamikę krążenia idei i zmian cywilizacyjnych. Wystarczyło bowiem, że zmianie (często bez otwartej werbalizacji) uległy ontologiczne założenia właściwej realności władzy (instynktownie wyczuto, że taką realnością jest pole sił wytwarzanych przez relacje i sekwencje, a nie siła poszczególnych elementów), aby - znów instynktownie - zacząć stosować reguły myślenia o kontroli i porządku, jakich od wieków używano w regionach, gdzie taka właśnie ontologia realności jako przestrzeni stawania się występuje.

Kiedyś, w książce "Władza globalizacji" opisywałam zjawisko przemocy strukturalnej związanej z wstrzeleniem w postkomunistyczną pustkę instytucji pochodzących z rynków o innej niż nasza fazie rozwoju. Za sprawą tego wstrzelenia nie w pełni świadomie przeorientowano nasze zasoby na rzecz pracy dla owych rynków, z których przywędrowały instytucje. Dziś mówię o fatalizmie sieci. Bo to właśnie adaptacja do nowych imperatywów kontroli w świecie sieci wymusiła zastosowanie technik regulacji zawierających elementy nowej ontologii władzy odwołującej się często do logiki wielowartościowej. Ta pełzająca rewolucja cywilizacyjna odbywa się bezpośrednio na poziomie praktyki, bez otwartej werbalizacji!

Być może więc należy powiedzieć za Mikołajem z Kuzy (w jego "Traktacie o kuli"), że tożsamość dzisiejszej Unii jest wciąż ambiwalentna, niejasna, bo określi ją dopiero tor jej dalszej dynamiki wymuszonej przez niewspółmierności i napięcia w wewnętrznej, stworzonej przez traktat konstrukcji. A także to, czy potrafi owe napięcia skutecznie absorbować.

Powyższe problemy stanowią dziś, moim zdaniem, główną arenę gier politycznych. Także dlatego że w sposób nieuchronny stają się dylematami rozwojowymi w skali poszczególnych państw. Mamy tu do czynienia nie tylko ze zmianą cywilizacyjną (bo nowa ontologia władzy w świecie sieci wnosi elementy obcej na naszym gruncie logiki wielowartościowej, w ramach której kategorie różnicy i niesprzeczności tracą sens, a synkretyzm wypiera dyskursywne dochodzenie do prawdy). Rewizji ulega także sam paradygmat nowoczesnego państwa. I nie chodzi o żaden postmodernizm, ale o obserwowany powrót do wielu praktyk występujących w tak zwanych społeczeństwach tradycyjnych. Na przykład do procederu sprawiedliwości serii, gdy równoprawność systemów wartości czyni jednoznaczne rozstrzygnięcie niemożliwym. Sprawiedliwość dokonuje się w tej sytuacji dzięki całej serii odmiennych (bo wskazujących na poszczególne aspekty) orzeczeń. Jest więc niejako redystrybuowana przez procedurę i jej adresatem jest wspólnota a nie jednostka.

Wraca też, ze względów bezpieczeństwa, przyzwolenie poszczególnych krajów Unii na istnienie stref wyłączonych, gdzie o prawach jednostki decyduje wspólnota, na przykład religijna. Ciekawym przykładem jest tu propozycja arcybiskupa Canterbury, by prawo szariatu uznane zostało przez państwo za obowiązujące we wspólnotach islamskich w Wielkiej Brytanii.

Nowa ontologia władzy zmienia także dyskurs polityczny - vide choćby argumenty użyte przez przewodniczącego Komisji Europejskiej José Manuela Barroso w Turcji, gdzie bronił partii premiera Erdogana przed delegalizacją. Partii tej zarzucono fundamentalizm, a Trybunał Konstytucyjny miał rozstrzygnąć, czy nie jest to sprzeczne ze świecką konstytucją. Barroso wyjaśnił zwolennikom delegalizacji (powołującym się na oświeceniową Europę), że w dzisiejszej Unii niczego nie można absolutyzować (także świeckości) i trzeba - choćby na minimalnym poziomie - akceptować standardy pochodzące z innych systemów wartości.

Okazuje się więc, że w tej nowej Unii istnieje szansa na powrót polityki jako dyskursu między rządzącymi i rządzonymi nastawionego na rozplątywanie dobra i zła, sprawiedliwości i niesprawiedliwości. Zaś arystotelesowskie minimum władzy (bez polityki

w powyższym - też arystotelesowskim - znaczeniu) będzie realizowała ponadpaństwowa i wewnątrzpaństwowa korporacja urzędników. Korporacja, dodajmy, połączona więzami lojalności i regulacjami drugiego stopnia w sensie Harta, czyli wspomnianą wcześniej sformalizowaną metaregulacją. Z kolei polityka (ale już bez władzy) w sensie budowania normatywnych odniesień przy konstruowaniu optymalnej dla danego kraju kombinacji efektywności norm (w ramach unijnych warunków brzegowych) staje się domeną państw narodowych.

Prawdziwą władzę te ostatnie mogą odzyskać tylko w sytuacjach nadzwyczajnych (stanach wyjątkowych), których nie uchwyciło jeszcze unijne normowanie. Stąd być może przyszłością potraktatowej Unii jest wyścig w produkowaniu przez państwa takich sytuacji i - z drugiej strony - prób ich normowania (przez trybunał europejski) lub przekształcania w instrument negocjacji i trade-offs przez urzędników komisji europejskich.

Błędy Platformy

Nasi politycy też uczestniczą w tej rewolucji bez ideologii. Sami doświadczają tego, że synkretyzm (równoczesna, równoprawna obecność różnych systemów odniesień),

a nie dyskursywne dochodzenie do prawdy staje się cechą unijnej argumentacji. Przed Lizboną polskich polityków przekonywano nie przez pokazanie głębokości rewolucyjnych zmian w sferze prawa i aksjologii, jakie wprowadza traktat, lecz za pomocą argumentów dotyczących statusu i interesów (że opłaca się nam być klientem biurokracji raczej niż jakiegoś silniejszego od nas państwa). Politycy uczą się też, jak grać w warunkach rozproszonej władzy. I prawdą jest - jak mówi Mistewicz w swoim wywiadzie - że niewiele widać tu autonomicznych inicjatyw: nawet kampania "zero klapsów" przechodzi dziś przez całą Unię.

A jednak można moim zdaniem analizować polskie próby rządzenia, wychodząc poza opisaną wyżej rewolucję cywilizacyjną w Unii (dla której jednym z impulsów była też wnoszona przez nas odmienność) i wykraczając także poza politykę rozumianą jako "sztuka gestykulacji" (Tymochowicz) czy "sztuka narracji" (Mistewicz). Obie bowiem pomagają wygrywać wybory, ale nie rządzić. A w tej sferze PO powtarza wiele błędów PiS.

Tak więc po pierwsze, Platforma kontynuuje pisowską politykę zawłaszczania państwa. Zmiana ustawy o służbie cywilnej wprowadzona w 2006 roku radykalnie (kilkakrotnie) zwiększyła liczbę stanowisk pochodzących z politycznej (partyjnej) nominacji. Wprowadzono - już bez zachowania pozorów (po millerowskiej fikcji konkursów, w których wygrywali pełniący obowiązki) - nową nomenklaturę w postaci "rezerwy kadrowej". Zamknięto tym samym otwartą, opartą na kompetencjach rekrutację. A kooptacja i więzy personalne zastąpiły instytucjonalizację państwa i procedury. Skutkiem była fragmentacja oraz próby ręcznej, wynikającej z normy ogólnego nadzoru koordynacji - najczęściej bezskuteczne. Tak było w czasach PiS i tak - jeszcze wyraźniej - jest dziś. Gdy nie było trwałego systemu reguł, to nawet dobre pomysły (jak proponowany przez Sikorskiego w MON, jeszcze za rządów PiS, system przetargów w internecie czy profesor Teresy Lubińskiej budżet zadaniowy koordynujący lepiej niż wszelkie apele polityczne, bo wymuszający współpracę resortów przez sam obieg pieniądza) nie mogły stać się regułami. W rządzie Tuska też mamy wciąż nowe, zarzucane szybko pomysły ministrów przy braku wyraźnych, zoperacjonalizowanych priorytetów.

Po drugie, trzeba przyznać, że rząd PO jest w znacznie trudniejszej sytuacji niż rząd PiS. Łatwiej jest likwidować (WSI) lub tworzyć (CBA) instytucje, niż wprowadzać reformy, które są wieloetapowym i wieloaspektowym procesem - jak choćby reforma służba zdrowia. Tu ważna jest metoda - wprowadzenie czynnika, który już samoczynnie wymusi dalszą dynamikę. Moim zdaniem w służbie zdrowia takim czynnikiem byłaby reforma ubezpieczeń: wprowadzenie realnej konkurencji rynkowej w ramach obecnej składki. To wymusiłoby dalsze kroki: integrację opieki otwartej i zamkniętej (szpitale), koszyk i wycenę świadczeń oraz lepszą organizację pracy. Takie dynamiczne podejście poszukujące czynnika dalszej, już spontanicznej samoorganizacji opiera się na synergii i unika administracyjnej koncentracji środków (choćby w postaci proponowanej przez PO reformy metropolitalnej). W tej dynamicznej koncepcji każdy region powinien poszukiwać własnej specyfiki. Te przygraniczne - zasobów wewnętrznych (na przykład popytu), jak w relacji Szczecińskie - dawne NRD, czy funkcji (na przykład edukacyjnych bądź medycznych) dla szerszego obszaru (choćby rejonu Morza Bałtyckiego). Korzystanie z zasobów zewnętrznych dla własnego rozwoju jest najtańsze, a poszukiwanie miejsca w regionalnym - ponadgranicznym - podziale pracy jest takim właśnie tworzącym synergię modelem polityki regionalnej. Działania PO w służbie zdrowia i w polityce regionalnej robią raczej wrażenie uciekania od odpowiedzialności, ulegania cichemu lobby już istniejących właścicieli szpitali (intensywny handel długami) czy chęci przetasowania (i tym samym osłabienia) coraz bardziej autonomicznego środowiska samorządowców niż realizowania przemyślanych reform.

Po trzecie, PiS przekazało PO rozgrzebaną i niedokończoną reformę emerytur (ze skandalicznymi propozycjami Przemysława Gosiewskiego, by inaczej naliczać je kobietom i mężczyznom - nawet przy równych składkach - ponieważ kobiety żyją dłużej). Tamten rząd nie zdecydował się też na rozwiązanie trudnego problemu wcześniejszych emerytur. PO podjęła te zagadnienia i jeżeli się z nimi upora, będzie to wielki sukces rządu Tuska.

Po czwarte, obie partie proponują w swoich podejściach kombinację konserwatyzmu, populizmu i liberalizmu - w różnych (i zmiennych w zależności od sytuacji) proporcjach. Obie też doświadczają wewnętrznego pęknięcia. W wypadku PiS była to luka między dość pragmatycznym działaniem a publicznym dyskursem. Ten ostatni był znacznie bardziej populistyczny niż działania, bo PiS chciało zdobyć wyborców Samoobrony i LPR. Stało się to pułapką, bo partia straciła centrum i młode pokolenie. Z kolei PO jest pęknięta, gdy chodzi o swoją wersję liberalizmu - z apriorycznym, ideologicznym liberalizmem klubu zdominowanego przez przewodniczącego Chlebowskiego i bardziej empirycznie zorientowanym Ministerstwem Finansów. To ostatnie zdaje sobie sprawę, jak wygląda sytuacja budżetu (i ile w nim nowych dziur - choćby brak wpływów z NBP czy ulgi rodzinne) i chce dalszej liberalizacji, ale w jakiejś rozsądnej, zwiększającej efektywność sekwencji. To pokazuje, że zarówno po prawej stronie (PiS i PO), jak i po lewej mamy partie (i środowiska polityczne) bądź to wywodzące się z apriorycznych konstruktów ("stolik do brydża"), bądź rozpoczynające od diagnozy bardziej precyzyjnej i empirycznie weryfikowalnej. Podobnie jest zresztą w sferze poglądów konserwatywnych: obecny konflikt między PO i PiS wokół wizji państwa do złudzenia przypomina podział przecinający dziś Partię Republikańską w USA. Chodzi o obóz konserwatyzmu dumnego państwa (realizujący misję niezależnie od kosztów i identyfikowany z prezydentem Bushem) i obóz konserwatyzmu małego rządu krytykujący zadłużenie, ograniczanie swobód obywatelskich w imię bezpieczeństwa i zbytnie ingerencje w gospodarkę w imię potrzeb państwa garnizonowego.

Po piąte, realizowanie interesu narodowego w potraktatowej Unii wymaga pilnego odbudowania służby cywilnej. Władza przesuwa się bowiem do korpusu urzędników i kluczowe jest kompetentne uczestnictwo w przygotowaniu alternatywnych rozwiązań, zanim zostaną poddane pod głosowanie. Konieczna jest też radykalna zmiana charakteru zbieranych informacji. Obecny, bardzo kosztowny i koordynowany przez MSWiA program zbierania informacji pod nazwą "Administracja dla administracji" jest (wbrew owej nazwie) przede wszystkim nastawiony na gromadzenie z pomocą organów państwa informacji osobowych do celów kontroli. Można wręcz powiedzieć, że w Polsce (i wielu innych krajach) mamy do czynienia z indywidualizacją, ale odartą w coraz większym stopniu z prywatności. Nie robi się za to symulacji koniecznych z punktu widzenia przygotowań do podejmowania decyzji w ramach Unii (na przykład w sprawie ogłoszonych niedawno zmian w pomocy dla rolników w zamian za zniesienie ograniczeń produkcji). Nie zbiera się też i nie przesyła informacji, które mogą pomóc obywatelom - na przykład informacji ze szpitala, że jakaś kobieta nie chciała odebrać noworodka. Nie ma zresztą do kogo takiej informacji wysłać, bo pomoc dziecku i matce funkcjonuje znacznie gorzej niż za komuny: o problemie wszyscy się dowiadują, gdy dziecko jest już pobite na śmierć.

Narracje i wizerunki

Po szóste, wbrew temu, co mówi Mistewicz (i za co mu płacą), to nie małe narracje (dające się potem powtórzyć w windzie) decydują o sukcesie polityka, ale jego bardziej trwała konstrukcja emocjonalno-artykulacyjna. A także - względy estetyczne. Decyduje więc styl, a nie zręczna miniopowieść. Ktoś, kto w sposób oczywisty przenosi prywatne motywy w sferę publiczną, racjonalizując je i przedstawiając jako obiektywne racje i kieruje się przy tym pesymizmem w ocenie innych, jest gorzej odbierany w przekazie medialnym niż ktoś z wysoką samooceną, wiarą w ludzi i optymistycznym nastawieniem. Ktoś, kto widzi świat wyłącznie w kategoriach zależności i hierarchii opartej na instrumentalnym traktowaniu innych, jest oceniany jako mniej sympatyczny i budzący zaufanie niż ktoś, w kim ludzie dostrzegają zdolność do osiągania satysfakcji poza hierarchicznym porządkiem oraz spontaniczność i elastyczność. Ludzie wolą też włączające i rozszerzające reguły gry, a nie te konstruujące, wykluczające i niezakorzenione w rzeczywistości. Nawet preferencje estetyczne (silna forma i jednoznaczna logika) lub przeciwnie - akceptacja niejednoznaczności i interaktywnego wypracowywania formy - różnicują polityków i są wychwytywane w przekazie medialnym. Plastik typu "yes, yes, yes" łatwo produkować i bardzo łatwo zniszczyć. Widać to doskonale w wypadku Marcinkiewicza próbującego - we własnej sprawie - manipulować za pomocą mediów i wpadającego w sidła dziennikarzy domagających się konkretów. Jeżeli zgodzimy się z tezą, że nacjonalizm to postawa człowieka głodnego władzy, ale ograniczanego przez niską samoocenę (i potrzebującego w swojej siłowej wizji świata protezy wspólnoty), to być może w sposób mniej romantyczny spojrzymy również na konserwatyzm dumnego państwa. A jeżeli dodamy do tego denerwującą postawę podtrzymywania przekonań i opinii także wbrew faktom (bo owe przekonania racjonalizują nam nasze aprioryczne konstrukty), zrozumiemy surrealistyczny paradoks zamieszczonego w ostatnim "The Economist" raportu o nowych członkach Unii. Obraz tam zarysowany potwierdza diagnozę Jarosława i Lecha Kaczyńskich: istnieją układy, wymiar sprawiedliwości w nowych krajach jest niewiarygodny, lustracja była konieczna (ale teraz jest już za późno), a kapitalizm polityczny opierał się na tak powszechnej korupcji, że stała się wtedy normą itp. Równocześnie jednak autorzy raportu nie mogą się powstrzymać od krytyki Kaczyńskich, bo - nawet gdy ci mają rację - ich styl jest trudny do wytrzymania. I to decyduje, że na przykład w sprawach inicjatywy wschodniej Sikorski może w Unii zdziałać więcej niż prezydent Lech Kaczyński, choć ten drugi wykazuje tu większą konsekwencję. Tak więc, podsumowując, dzisiejsza Unia Europejska przeżywa cywilizacyjną rewolucję w sferze pojmowania tego, co stanowi właściwą realność kontroli. Równocześnie, akceptując różne systemy wartości jako równorzędne, określa swoją tożsamość przez warunki brzegowe - minimalne, nieprzekraczalne standardy - a nie przez wielkie ideały i nadzieję na maksymalizowanie czegokolwiek.

Jest to rewolucja mieszczańska - nie chłopska czy rycerska. Mieszczańska, bo jej celem jest trwanie, ponawianie wysiłków (choć bez nadmiernej szarpaniny) i świadomość, że niewiele da się zdziałać, ale nie należy schodzić poniżej pewnych standardów. Bez udawania, że jest się czymś lepszym niż w rzeczywistości. Z wybaczeniem sobie braku dążenia do wielkości, ale też pilnowaniem, by nie popaść w małość. Z patrzeniem na siebie bez patosu, chłodnym okiem z ciągłą samoobserwacją wymuszaną przez refleksyjne zarządzanie. Z gotowością dopasowania się do zmiennej sytuacji, choć nie za wszelką cenę. I wreszcie - z wszechobecną praktycznością wyrażaną w umiejętności kooptacji ewentualnych przeciwników, w neutralizacji buntu (choćby przez uznanie wszystkich systemów wartości za równorzędne, co zresztą czyni związek prawa z moralnością całkowicie przygodnym), wreszcie w umiejętności manipulowania samym sobą. Nie jest to rycerskość, bo ta zasadza się na dążeniu do absolutyzowania jednoznacznej hierarchii wartości i na wierności jasno określonemu celowi. I nie jest to też chłopskość z jej roztopieniem się w kontekście oraz brakiem samoobserwacji i samorefleksji.

A my jesteśmy i chłopscy, i rycerscy. Z naszą polityczną kulturą gestu i spektaklu jesteśmy zapewne dla Unii drażniący. Tym bardziej że owe gesty i spektakle są często oparte na życzeniowej, apriorycznej, słabo zakorzenionej w empirii - bo zaczerpniętej z przeszłości - wizji sytuacji. Ale mamy też coś do zaofiarowania: wciąż poważny stosunek do wartości i wiarę w związek polityki z moralnością. Być może więc łatwiej niż inni odnajdziemy się w potraktatowej Unii z jej wymogiem budowania na poziomie kraju optymalnej - ze względu na własną sytuację - kombinacji norm. To jednak wymaga od polityków powagi i wiarygodności. Muszą na to zapracować czymś więcej niż narracją opowiadaną potem w windach. Pamiętajmy, że władzę poznaje się po rezultatach!

Jadwiga Staniszkis

p

*Jadwiga Staniszkis, ur. 1942, socjolog, pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN oraz w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu. Zajmuje się m.in. socjologią organizacji, socjologią polityki i kultury. Jej najważniejsze prace to: "Samoograniczająca się rewolucja" (1985), "Ontologia socjalizmu" (1988), "Postkomunizm" (2002), "Władza globalizacji" (2003), "O władzy i bezsilności" (2006). Ostatnio opublikowała autobiograficzną książkę "Ja. Próba rekonstrukcji" (2008). W "Europie" nr 201 z 9 lutego br. opublikowaliśmy jej tekst "Odzyskiwanie czasu".