Te wybory były nietypowe nie tylko z powodu rekordowej frekwencji (do urn poszło 74 proc. uprawnionych, wzrost – od 18,5 mln głosujących w 2019 r. do 22 mln teraz). Na wyjątkowość złożyło się także zorganizowane wraz z wyborami do Sejmu i Senatu referendum. To dołożyło obowiązków komisjom wyborczym i miejscami przeciążało system. W tym miejscu ważna uwaga: jesteśmy zarówno zwolennikami coraz wyższej frekwencji, jak i instytucji referendum (kładąc na bok ocenę obecnego plebiscytu i intencje, jakie za nim stały). Pora na wnioski.
Podstawowym problemem były kolejki do lokali wyborczych. Od osoby pracującej przy wyborach słyszymy, że to efekt m.in. ostatnich zmian w kodeksie wyborczym. Niby wprowadzono większą liczbę obwodów wyborczych na tzw. prowincji (a więc tam, gdzie kolejki są z natury mniejsze), by przybliżyć lokale wyborcze ludziom, chociaż nie było możliwości zwiększenia np. obsady w dużo bardziej obciążonych komisjach w dużych miastach. W rezultacie maksymalnie obsadzona komisja gdzieś obsłużyła kilkuset wyborców, a gdzie indziej – kilka tysięcy. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że w tym roku rekordowa liczba osób głosowała poza miejscem zameldowania (ludzie pobrali zaświadczenie lub jednorazowo dopisali się do spisu wyborców w miejscu zamieszkania). W konsekwencji część komisji została zaskoczona zwiększoną liczbą chętnych, co wpływało i na proces wydawania kart do głosowania (w tym konieczność dowiezienia zapasowych), i na późniejszy proces liczenia głosów.
Naszym zdaniem wyjścia są dwa: po pierwsze, ponowny przegląd komisji i może utworzenie kolejnych w miastach. Po drugie, zwiększenie liczby członków najbardziej obciążonych obwodów, co wymaga zmian ustawowych. Oczywiście nie będzie to panaceum, bo liczą się jeszcze inne kwestie.
Na przykład przekazywanie protokołów, co okazało się kłopotem zwłaszcza w kontekście zagranicy. Tu kumulacja frekwencji i referendum od początku wywoływała obawy, czy wobec 24-godzinnego limitu na obliczenie wyników część głosów się nie zmarnuje. Na szczęście tak się nie stało, choć ostatnie kilka protokołów spłynęło kilkadziesiąt minut przed deadlinem. Dlaczego? Był jakiś problem z zatwierdzeniem dokumentów. Jeśli chodzi o komisje zagraniczne, to protokoły przechodziły przez służby konsularne, co okazało się wąskim gardłem, podobnie jak potem kumulacja w okręgowej komisji w Warszawie, która obsługuje 1300 komisji obwodowych. Tam dokumenty się korkowały, zwłaszcza gdy okazywało się, że są w nich błędy. To pokazuje, że kwestia łączenia głosów z zagranicy z tymi w Warszawie jest ponownie do przemyślenia.
Przy okazji własne wnioski powinna wyciągnąć PKW. Mimo wysłania wytycznych widać było dwa powtarzające się błędy w pracach komisji obwodowych. Jak przyznaje sama PKW, wiele protokołów trzeba było odesłać do poprawki, bo nie było odniesienia się w nich do uwag mężów zaufania. Kwestia druga to wątpliwości wokół tego, czy komisja ma prawo pytać wyborcę, czy chce komplet kart, czy kartę do referendum. W wytycznych była opisana procedura, ale widocznie niezbyt jasno, skoro PKW poczuła się w obowiązku w trakcie głosowania upominać składy komisji obwodowych, że nie wolno tego robić. To dwie kwestie, które może rozwiązać sama administracja wyborcza, tak konstruując wytyczne i organizując szkolenia, by tego typu kwestie nie budziły wątpliwości.
Swego rodzaju ewenementem, jeśli chodzi o te wybory, okazał się Centralny Rejestr Wyborców. Zastąpił on rozproszone po gminach rejestry wyborców i ułatwił życie zarówno urzędnikom, jak i samym wyborcom. CRW podbił też frekwencję. Przede wszystkim odmiejscowił procedurę pobrania zaświadczenia, umożliwiającego oddanie głosu w dowolnej komisji. Uruchomiono też e-usługę, za pomocą której można było online jednorazowo dopisać się do spisu wyborców poza miejscem zameldowania. Wcześniej online można było tylko złożyć wniosek do urzędu gminy i czekać na jego rozpatrzenie. To pokazuje, że za wyborczą rewolucją technologiczną powinna pójść rewolucja kodeksowa. ©℗