Był sobie biedny, konserwatywny, katolicki kraj, który główne powody do dumy czerpał ze swej przeszłości. Wprawdzie zamierzchłej, lecz za to pięknej, bo w XVI i XVII w. odgrywał rolę kluczowego mocarstwa na Starym Kontynencie. Niestety potem wszystko stracił. Jednak dopiero zetknięcie w XX w. z nowoczesnością Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych uświadomiło jego elitom, jak bardzo jest zacofany. Wielkie ambicje oraz pamięć o minionej mocarstwowości wręcz wymuszały staranie, by dogonić najbardziej rozwinięte z państw. Na niwie gospodarczej z czasem zaczęło to wychodzić nawet nieźle, lecz w sferze społecznej i obyczajowej zmiany zderzyły się z zaskakującym paradoksem. Nie każdy ich pragnął. W ciągu trzech dekad modernizacji ludzie podzielili się na dwa wrogie obozy żyjące niemal w alternatywnych światach. Postępowcy pokochali socjalizm, a nawet komunizm, bezkrytycznie wielbiąc wszystko, co dawało się określić mianem nowoczesnego.
Jedynym zaś dobrym księdzem był dla nich martwy ksiądz. Konserwatyści nienawidzili każdej idei kojarzącej się im z postępem, a osoby, które nie dość ostentacyjnie obnosiły się z własnym katolicyzmem, wykluczali ze wspólnoty narodowej. Dla nich socjaliści istnieli tylko po to, żeby ich jak najszybciej wysłać do piekła. Oba obozy zgromadziły podobną liczbę agresywnych zwolenników i odznaczały się podobnym nasileniem fanatycznej pewności co do własnych racji. Acz nie przeszkodziło im to we wspólnym dążeniu do wyeliminowania ugrupowań umiarkowanych, ponieważ ich obecność utrudniała podsycanie wzajemnej nienawiści. Po likwidacji centrum dwubiegunowa scena polityczna wreszcie stała się faktem, dzięki czemu emocje mogły sięgnąć zenitu. Wówczas przywódcy obu obozów z radością poprowadzili swych wyznawców na rzeź, w której musieli uczestniczyć także, oszołomieni biegiem wypadków, zwykli obywatele.
Oczywiście wspomniany kraj to nie Polska, a tragiczny finał jego modernizacji w niczym nie przypominał obecnych sukcesów odnoszonych przez III RP.
Reklama

Feudalizm postępowy

Wiarą, że są mocarstwem, Hiszpanie żyli przez cały XIX w., choć doświadczyli okupacji francuskiej, następnie trzech wojen domowych, ustanowienia republiki, potem przywrócenia monarchii. Dopiero Amerykanie obudzili ich pod sam koniec stulecia, spuszczając tęgie lanie hiszpańskiej armii i marynarce wojennej w 1898 r. Pokonane królestwo musiało oddać zwycięzcom Filipiny, Portoryko i Guam. Na dokładkę Kuba uzyskała niepodległość, acz znalazła się pod protektoratem USA. Utrata kolonii, choć były utrapieniem, wstrząsnęła intelektualnymi elitami Hiszpanii. Dopiero wówczas zauważyły one, jak słabe jest ich państwo w porównaniu z europejskimi mocarstwami. Coraz mocniej uwierał też nienadążający za społecznymi przemianami ustrój polityczny. Ultrakonserwatywna konstytucja z 1876 r. nakazywała, by państwo i Kościół stanowiły jedność, zakazując nawet publicznego manifestowania innego rodzaju religijności niż katolicka.
Mimo to następowała sukcesywna sekularyzacja społeczeństwa. Na przełomie stuleci w dużych miastach regularnie uczestniczyło w obrzędach religijnych niewiele ponad 20 proc. mieszkańców. Od 1879 r. aktywnie działała Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE), nieróżniąca się swym programem od bratnich ugrupowań z Niemiec czy Francji. Konkurować z nią o względy ludzi pracy starali się komuniści oraz anarchiści.