Lwią część złota zrabowali z inkaskiej stolicy Cuzco ludzie Francisca Pizarra, konkwistadora, który podbił to południowoamerykańskie państwo.

Jednak to, czego nie zagarnęli konkwistadorzy, znajduje się ponoć... w lochach zamku Tropsztyn nad Jeziorem Czchowskim w Wytrzyszczce, w Beskidzie Sądeckim. Mało tego na legendarnym złocie ciąży klątwa. Każdy, kto ośmieli się go poszukiwać zginie.

Reklama

Jak to możliwe, że przebyło ono tysiące kilometrów i ostatecznie znalazło się w Polsce?

Skarb trafił tu ponoć wraz z potomkiem ostatniego inkaskiego króla Tupaca Amaru i jego ziomkami. Wokół zamku biegnie nawet szlak nazwany szlakiem Inków.

Legenda mówi, że wszystko zaczęło się od wyjazdu do Peru zadomowionego w Polsce węgierskiego szlachcica i awanturnika Sebastiana Berzewiczego w XVIII wieku. Niepokorny sarmata musiał uciekać z kraju przed gniewem arystokracji, po tym jak wdał się w romans z panną o wiele wyżej urodzoną od siebie. Tak tułając się po świecie trafia w końcu do Peru, gdzie żeni się z Peruwianką, pochodzącą z królewskiego, inkaskiego rodu. Ze związku rodzi się córką Umina, która z kolei poślubia Andresa Tupaca Amaru, potomka ostatniego inkaskiego króla Tupaca Amaru, jedynego ocalałego z antyhiszpańskiego powstania z 1780 roku, które zakończyło się rzezią arystokracji.

Reklama

Ze względu na to, że Hiszpanie chcą wybić w pień wszystkich inkaskich magnatów, Berzewiczy postanawia zabrać córkę i zięcia do Europy, by uchronić rodzinę przed losem jaki spotkał ich krewnych. Osiedlają się w Wenecji, gdzie Umina rodzi syna Antonia. Niestety Hiszpanie dopadają i mordują jej męża. Wtedy też zapada decyzja o przeprowadzce do Polski. Berzewiczy zabiera więc córkę, wnuka, resztę Inków, a także skarb do zamku w Niedzicy w Małopolsce. Niestety zdeterminowani konkwistadorzy i tu doganiają jego rodzinę i mordują Uminę. Jedynym potomkiem z królewskiego rodu pozostaje więc już tylko mały Antonio. Berzewiczy decyduje się na radykalny krok, by wnuk nie wpadł w ręce konkwisty. Oddaje go do adopcji bratankowi, mieszkającemu na Morawach Wacławowi Beneszowi i odtąd Antonio nosi jego nazwisko i zamieszkuje w Krumlowie. Hiszpanom nie udaje się już go odnaleźć, Inkowie wyjeżdżają z Niedzicy, a Sebastian doczekuje końca swoich dni w krakowskim klasztorze.

Antonio umiera w 1877 roku i przekazuje dokumenty i pamiątki rodzinne jednemu ze swoich synów Ernestowi, czyli ojcu Andrzeja Benesza, który potem nagłośnił całą historię i zaczął poszukiwać skarbu.

Reklama

Benesz poświęcił temu przedsięwzięciu całe życie i już za młodu jako student prawa w 1946 roku miał pojawić się w krakowskim kościele św. Krzyża z upoważnieniem z kurii, by prosić proboszcza księdza Mytkowicza o odpis fragmentu dokumentu, świadczącego o adopcji Antonia. Proboszcz potwierdził jego autentyczność podpisem i pieczęcią. Potem Andrzej Benesz udał się z nim do Wojewódzkiego Urzędu Konserwatorskiego w Krakowie, by wnioskować o zezwolenie na podniesienie części schodów w zamku w Niedzicy, gdzie miał znajdować się ukryty przez Wacława Benesza testament przeznaczony dla Antoniego. Urząd wyraził zgodę i Benesz latem 1946 roku w obecności przyjaciół i miejscowych władz przy pomocy WOP podniósł duży kamienny próg spod bramy prowadzącej na górny zamek. Znalazł tam zalutowaną ołowianą rurę. Ku jego zdziwieniu wewnątrz był zwój mocno już nadgniłych rzemieni na końcu, których miały być złote blaszki z wygrawerowanymi napisami Vigo, Tititaca, Dunajecz. Był to testament spisany w formie kipu – czyli inkaskiego systemu pisma węzełkowego. Po tym odkryciu sporządzono protokół, pod którym podpisali się świadkowie zdarzenia, jak również sołtys i komendant WOP.

Andrzej Benesz z kolei miał wysłać kipu do Peru w celu ekspertyzy. Po odkodowaniu informacji okazało się, że skarb Inków ukryty jest w położonym niedaleko Niedzicy w zamku Tropsztyn. Benesz po wielu staraniach przejął go więc w 1970 roku już jako wicemarszałek Sejmu, aby prowadzić poszukiwania złota. Niestety przerwała je tragiczna śmierć w wypadku samochodowym, do którego doszło 26 lutego 1976 roku pod Kutnem, co można odbierać jako spełnienie się klątwy - ten, kto będzie szukał skarbu zginie. W 1990 roku rodzina Benesza odkupuje Tropsztyn i dokonuje renowacji zabytku, czyniąc z niego atrakcje turystyczną.

Cała historia jest tak niesamowita, że została nawet zekranizowana po hiszpańsku przez kanał Discovery Channel. Jednak zanim zdecydujemy się ruszyć do zamku Tropsztyn w poszukiwaniu skarbu, ryzykując ziszczenie się klątwy Inków, warto wyjaśnić kilka kwestii. Przyglądając się bowiem bliżej przytoczonym faktom widać wiele nieścisłości.

Po pierwsze nie istnieje, żaden dokument potwierdzający autentyczność tej legendy. Nikt nigdy prócz Benesza nie widział oryginału aktu adopcji Antonia, jedynie odpis autorstwa nieżyjącego już księdza. Ponadto w archiwum Wojewódzkiego Urzędu Konserwatorskiego w Krakowie nie odnaleziono protokołu stwierdzającego odnalezienie miedzianej tuby z kipu. Podobno papier zaginął, a w archiwum znajduje się tylko sprawozdanie Benesza.

Po drugie słownictwo, które pojawia się w akcie adopcji jest zbyt współczesne jak na XVIII. Z pewnością nie używano wówczas takich słów jak ‘uciekinierzy’, czy ‘koncesja’.

Po trzecie historia nie zna przypadku, by inkaskie kipu zostało stworzone z rzemyków. Peruwiańscy Indianie robili je z wełny. Ponadto w XVIII wieku nie było już prawdopodobnie nikogo, kto znał te sztukę, bo wszyscy, którzy znali zostali wcześniej wymordowani. Oryginał kipu znaleziony w Niedzicy przepadł i chociaż Andrzej Benesz twierdził, że wysłał go do Peru, to żadna instytucja naukowa w Ameryce Południowej nigdy nie potwierdziła, że go otrzymała.

Po czwarte, sam Sebastian Berzewiczy był najprawdopodobniej fikcyjną postacią, ponieważ polska linia Berzewiczych wygasła na długo przed narodzeniem Sebastiana. Nigdy też według istniejących zapisków, żaden z członków tej rodziny nie nosił imienia Sebastian. Zresztą postacią fikcyjną była również i Umina, której nie nadano by tak niechrześcijańskiego, dziwnego imienia podczas chrztu.

Można przypuszczać, że całą legendę zmyślił ojciec Andrzeja Benesza, Ernest. W XIX wieku w modzie było bowiem kreowanie niesamowitych historii rodzinnych przez przedstawicieli nizin społecznych, którym udało się wzbogacić, a do takich osób należał Ernest. Szlacheckie pochodzenie miało oczywiście podnosić ich prestiż. Rozbierając tę historię na części pierwsze znajdziemy zresztą jeszcze więcej znaków zapytania. Nie sposób jednak odmówić prawdziwej erudycji i ogromnej wiedzy historycznej jej autorowi. Warto także dodać, że do dziś nie odnaleziono dużej części złota Inków, które miało zostać zatopione w jeziorze Tititaca.