Dzień sądu według Harolda Campinga miał przyjść 21 maja 1988 r., ale – jak to często bywa w świecie ścisłych wyliczeń – okazało się, że tkwił w nich niewielki błąd i datę armagedonu trzeba było przełożyć na 7 września 1994 r. I tym razem do zapowiedzianej zagłady nie doszło. Ale kalifornijski spec od numerologii szybko doszedł prawdy: koniec świata wypadał kilkanaście lat później – 21 maja 2011 r. Gdy i tego pięknego wiosennego dnia na świecie panował – zaiste, podejrzany – spokój, Camping ponownie skorygował wyliczenia: to będzie 21 października. Niewiele brakowało, by 90-letni kaznodzieja nie doczekał zapowiadanego końca świata – latem
z udarem trafił do szpitala. To najwyraźniej zaburzyło ciąg wydarzeń, gdyż zapowiadana seria gigantycznych trzęsień ziemi jednak nie nastąpiła. Camping ogłosił „przejście na emeryturę” i zniknął z życia publicznego.
Tak czy inaczej było warto. Należąca do niego sieć stacji radiowych znanych jako Family Radio, nadających na niemal całe Stany Zjednoczone w 40 językach, zdążyła zebrać setki milionów dolarów od osób, które wzięły sobie do serca przestrogi chrześcijańskiego kaznodziei. Nie brakowało wyznawców takich jak choćby Doris Schmitt, samotnej wdowy z Nowego Jorku, która przed śmiercią zapisała radiostacji majątek warty ćwierć miliona dolarów. Protesty rodziny, która z osłupieniem przyjęła decyzję
krewniaczki, nie zdały się na nic. Ale zwróciły uwagę na przychody radia: tylko w latach 2005–2009 Family Radio otrzymało darowizny warte 80 mln dol. To wierzchołek góry lodowej: z papierów finansowych przedsiębiorstwa wynika, że na promocję wyliczeń swojego prezesa wydało ponad 100 mln dol.
Camping uderzył się w piersi, ale nie za mocno. To żenująca sprawa dla Family Radio. Ale to Bóg podejmuje decyzje o wszystkim. Doszliśmy do tego wniosku po dosyć wnikliwym przestudiowaniu Biblii – napisał w oświadczeniu umieszczonym na stronach internetowych stacji. Radiostacja zapowiedziała jednocześnie, że nie będzie zwracać darowizn. Nie jest to dobra wiadomość dla wiernych Campinga: nie wszyscy darczyńcy przekazywali swój majątek tuż przed śmiercią, znaczna grupa musi od 21 października ubiegłego roku żyć bez grosza przy duszy.
Carter spotyka Antychrysta
Lista proroków nadchodzącej apokalipsy jest znacznie dłuższa, a Camping jest jedynie jednym z najbardziej utalentowanych przypadków. Inni piewcy końca świata również starali się wyjść na swoje, przede wszystkim wydając książki. Niejaki Doug Clark w połowie lat 70. ogłosił, że prezydent Jimmy Carter „wkrótce spotka Pana 666” – co miało ostatecznie spowodować upadek Stanów Zjednoczonych i powstanie światowego rządu pod wodzą Cartera. Antychryst się nie pojawił – a przynajmniej nie w Białym Domu – ale w przepowiednie Clarka uwierzyło sporo Amerykanów, w tym menedżer pewnej stacji telewizyjnej, który tak zapełnił ramówkę, że przestrogi o nadchodzącym końcu wypchnęły w końcu nawet reklamy, i stacja padła.
Inny kaznodzieja Charles Taylor zapowiadał globalny kataklizm co roku od połowy lat 70. Wyhamował nieco w z końcem lat 80. – przewidział wówczas ostateczną datę na rok 1995. Z kolei grupka członków sekty Zgromadzenie Jahwe oczekiwała zagłady w pewien majowy dzień na nowojorskiej Coney Island. Przez całą noc kilkudziesięciu wyznawców biło w bębny i śpiewało psalmy, ale wraz ze wschodem słońca musieli się rozejść do domów z poczuciem porażki. Tuż przed nadejściem 2000 roku nawet z pozoru poważni naukowcy zmienili się w piewców technologicznego końca świata – z megaawarią systemów komputerowych prowadzącą do globalnego chaosu, rozbijających się samolotów i wariujących świateł ulicznych. Ciarki przechodziły po skórze również w symboliczne dni ostatnich kilku lat: 6 czerwca 2006 r. i ponownie 9 września 2009 r. Zawodowi głosiciele ukrytej prawdy o końcu świata przeliczali zaś tantiemy za sprzedane książki i honoraria za odczyty.
Niestety, wciąż zdarza się, że wyznawcy nadchodzącej apokalipsy są skłonni do czynów brutalniejszych niż rozdzieranie szat nad brzegiem oceanu czy artystyczne występy z bębnami. Marshall Applewhite i Bonnie Nettles od początku lat 70. zbierali wokół siebie osoby wierzące w nadchodzący koniec. Według zasad ich sekty – nazwanej Heaven’s Gate – sposobem na uniknięcie zagłady w globalnym kataklizmie było wspierane przez kosmitów „wyjście awaryjne”: samobójstwo. Zanim jednak nastąpił tragiczny finał, liderzy sekty namówili wyznawców do pozbycia się majątku, by móc wspólnie wynajmować spore ranczo pod San Diego, a resztę pieniędzy zainwestowali w... „ubezpieczenie od napastowania przez kosmitów” (istnieje takie ubezpieczenie, do dziś wykupiło je około 20 tys. ludzi, przede wszystkim w USA). 39 tak przygotowanych członków Heaven’s Gate wybrało w 1997 r. wyjście awaryjne.
Jeszcze tragiczniejszy finał przyszykowali rodakom Japończycy należący do Aum Shinrikyo, Najwyższej Prawdy. Przywódca sekty Shoko Asahara już w 1984 r. przepowiedział nuklearną zagładę, do której miało dojść 13 lat później. Zgodnie z nakreślonym przez niego biznesplanem koniec mieli przetrwać, oczywiście, należący do sekty. Chociaż teologicznie, ideologia Najwyższej Prawdy była mieszanką biblijnych przepowiedni, buddyzmu i komiksów manga, biznesowo jej lider stał na ziemi obiema nogami. Z pierwszych pieniędzy uzyskanych od co bogatszych członków Asahara otworzył siatkę firm: od handlu na giełdzie po opiekę nad dziećmi, a nawet sieć kilkuset sklepów ze sprzętem komputerowym.
W efekcie w ostatnich latach działalności sekta zarabiała ok. 20–30 mln dol. rocznie. Z uciułanych 200 mln dol. zaskórniaków zaczęła kupować konieczny sprzęt, m.in. broń, materiały wybuchowe, kultury wirusa ebola, bakterie wąglika, broń chemiczną i biologiczną, a wreszcie coś, co pozwala naprawdę unieść się nad ziemię: rosyjski helikopter Mi-17. Uderzenie w tokijskim metrze w 1995 r. – nie pierwszy z aktów przemocy w wykonaniu Najwyższej Prawdy – miało być testem generalnym. W wyniku
rozpylenia sarinu zmarło wówczas 12 osób, a ponad 5 tys. odniosło obrażenia. Od tamtej pory trwa polowanie na ostatnich pozostających na wolności wyznawców sekty. Sam Asahara został skazany na śmierć i oczekuje na wykonanie wyroku.
Inna sprawa, że w Azji potencjalny koniec świata jest traktowany poważnie, o czym mogą świadczyć też inne poszlaki. Nie dalej jak w mikołajki policja w Szanghaju ostrzegła mieszkańców, że zapowiadany na 21 grudnia koniecświata to oszustwo. Jak się okazuje, codziennie służby odnotowują co najmniej kilkadziesiąt wyłudzeń lub kradzieży popełnianych przez piewców armagedonu, którzy wyciągają pieniądze od naiwnych.
Okazja! Potaniały bunkry
Dokładna data nie jest bynajmniej warunkiem koniecznym dla zaistnienia końca świata. W internecie – ale i w realu – istnieje wielotysięczna rzesza surwiwalistów (nie mylić z miłośnikami wielodniowych pobytów w lesie w towarzystwie noża), która wierzy, że armagedon może nadejść praktycznie w każdej chwili. I nie musi mieć boskiej natury. James Rawles – autor „How To Survive the End of the World As We Know It: Tactics, Techniques and Technologies for Uncertain Times” (393. pozycja na
liście bestsellerów księgarni Amazon) – przestrzega przede wszystkim przed gigantyczną awarią zasilania. – Prąd napędza naszą gospodarkę, kontroluje wszystkie systemy automatyczne. Bez niego gospodarka po prostu pada. A w zimie zobaczycie masową ucieczkę ludności z miast, uchodźcy zaleją wsie – peroruje autor.
W ponad 300-stronicowej pracy Rawles przewiduje wszystkie problemy, z jakimi spotkamy się w świecie bez prądu: od dostępu do czystej wody, przez ogrzewanie budynków, po obronę przed bandytami, którzy zaleją Stany w kilka dni po megaawarii. Jest oczywiste, że należy zrobić zapasy węgla, drewna oraz żywności – najlepiej kilkuletnie. Ci, którzy potraktują sprawę poważnie, powinni hodować własne zwierzęta. – Ważne jest, by być dobrze uzbrojonym i przejść zaawansowane szkolenie medyczne – radzi. Lista potencjalnych zagrożeń jest znacznie większa i doświadczony surwiwalista wie, że poza banalnym wyskoczeniem bezpieczników w elektrowni ludzkości przydarzają się katastrofy naturalne, niezapowiedziany wybuch wojny (nie od dziś wiadomo, że rząd coś przed nami ukrywa), atak terrorystyczny, wyciek chemiczny, erupcje na Słońcu. W ostateczności nie można wykluczyć też inwazji obcych (rząd coś przed nami...), ewentualnie – to nawet bardziej prawdopodobne – zombi.
W takim przypadku niezbędny jest zestaw najpotrzebniejszych środków: survival kit. Na największym internetowym bazarze – serwisie aukcyjnym eBay – do kupienia są zarówno pojedyncze elementy pakietu za kilkadziesiąt centów, jak i warte kilkaset dolarów wersje dla tych, którzy lubią wypas: z wojskowym pontonem, namiotem i kuchenką z demobilu niemieckiej armii włącznie. Jeden ze specjalizujących się w tej dziedzinie sprzedawców za jedyne 10 tys. dol. oferuje specjalny zestaw żywnościowy: jedzenie dla ośmiu osób na rok. Niestety, już na początku grudnia data dostawy została określona na 21 grudnia – 7 stycznia, co oznacza, że dla wielu klientów może być już za późno. Wciąż jednak można zamówić, bezpośrednio u producenta firmy OpticsPlanet, wyrafinowany zestaw na wypadek inwazji zombi. W składzie m.in. kevlarowe okulary, noktowizor, celownik laserowy na broń (by posłać ponownie zombi do piachu, konieczny jest przecież celny strzał w głowę) oraz przenośny mikroskop na wypadek infekcji. W lecie zestaw przeceniono z 32,3 tys. dol. na 23,9 tys. dol. – okazja jest więc niepowtarzalna.
Być może jednak potanieją bardziej, jeśli ludzkość przetrwa 21 grudnia. Tak zdarzyło się przeszło dekadę temu firmie Sun Ovens International, która produkuje piece napędzane energią słoneczną. Jeśli w 1999 r. spółka sprzedała sprzęt wart 1,6 mln dol., to już rok później – gdy minęła milenijna psychoza – klienci kupili piece za jedynie 200 tys. dol. Ostatnio tanieją też bunkry i schrony atomowe. Wcześniej nieliczne firmy, które porywały się na budowę takich konstrukcji, liczyły sobie za usługę nawet ponad 4 mln dol. W ostatnich miesiącach ceny spadły do 750 tys. dol.
Czasem wystarczy zresztą kontener. Tak przynajmniej przekonywał Tajwańczyk, każący nazywać się Nauczycielem Wangiem. Chiński prorok zapowiadał, że 11 maja ubiegłego roku wyspą wstrząśnie trzęsienie ziemi o sile 14 stopni w skali Richtera (skala jest otwarta), a chwilę później zaleje ją 170-metrowa fala tsunami. Miała ona pochłonąć nawet słynny drapacz chmur Taipei 101. W obliczu kataklizmu Nauczyciel przekonywał, że warto zabezpieczyć sobie miejsce w kontenerowym osiedlu w centralnej górzystej części Tajwanu, dostępne za, bagatela, 5,6 tys. dol. od głowy. Najwyraźniej kataklizm ominął wyspę, ale policjantom, którzy przyszli po Wanga, trudno było udowodnić związek między samozwańczym meteorologiem a właścicielami kontenerowego miasteczka – mogli mu jedynie wlepić karę za formułowanie fałszywych prognoz pogody.
Zagrożenia jednak nie można bagatelizować. Nigdy – przekonują surwiwaliści. Życie dostarcza dowodów na słuszność ich poglądów: od zamachów 11 września po ostatni huragan „Sandy”. Nic więc dziwnego, że branża dorobiła się własnych targów Self Reliance Expo. Przyjechało na nie 40 tys. zainteresowanych, z których każdy musiał zapłacić na wejście 10 dol. – Nie mówimy: pospiesz się i kup te rzeczy, bo Obama ma zamiar zrujnować kraj. Nie pchamy się w te polityczne bzdury. Chcemy po prostu nauczyć ludzi pewnego stylu życia – zastrzegał w rozmowie z „New York Timesem” jeden z organizatorów targów Ron Douglas. W piwnicy Douglas trzyma zapas żywności i 375 galonów wody. Nie pamięta, ile ma sztuk broni w domu, grunt, żeby był to Smith & Wesson. – Takim sprzętem celujesz we właściwym kierunku i koniec – mówi. Jeśli musi gdzieś pojechać, wybiera się w drogę autem Chevy Suburban: przejedzie przeszło 1000 km bez tankowania.
Zombi i koreański pop
O tym, że zombie nadchodzą, oficjalnie wiadomo już w Australii. Osobiście ogłosiła inwazję premier Julia Gillard. – Moi drodzy rodacy, pozostający przy życiu Australijczycy. Koniec świata jest bliski – mówiła w prawie 50-sekundowym orędziu telewizyjnym Gillard. – Nie była to milenijna pluskwa, nie była to kwestia emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Ale okazuje się, że kalendarz Majów niósł nam jednak prawdę. Bez względu na to, czy ostateczny cios przyjdzie z rąk pożerających ludzkie mózgi zombi, czy też piekielnych demonów, a może z całkowitego triumfu koreańskiego popu, musicie wiedzieć: będę dla was walczyć do samego końca – zapewniała szefowa rządu.
Spokojne i beznamiętne – jak na tak dramatyczne okoliczności – wystąpienie Gillard było reklamą porannej audycji stacji Triple J’s, do której namówili ją jej doradcy. Mało kto bowiem tak chętnie eksploatuje nadchodzącą apokalipsę, jak media i show-biznes. Każda szanująca się redakcja śledzi zwiastuny nadchodzącego końca świata i na bieżąco informuje o potencjalnych możliwościach, jakie on tworzy. Niektóre silą się jeszcze na pozornie naukowe podejście: kanał Discovery ruszył z serią „Wtorki
z apokalipsą”, koncentrując się zwłaszcza na temacie „żywych trupów”. W kolejnych odcinkach poznajemy więc najlepszych speców od przetrwania w warunkach walki z zombi, ale też naukowców, którzy przekonują, że istnieją wirusy wywołujące objawy podobne do tych, jakie mamy możliwość obserwować na ekranach w salach kinowych. Co więcej, w dobie samolotów i pociągów mogą się one rozprzestrzeniać w tempie wcześniej nieznanym.
Na szczęście na razie w takim tempie rozprzestrzeniają się jedynie apokaliptyczne wizje filmowców z Hollywood. „2012” – 41. na liście najbardziej kasowych filmów wszech czasów i zapewne pierwszy na liście obrazów tego nurtu – zarobił niemal 770 mln dol. Wizja kataklizmów pochłaniających kolejne symbole ludzkiej cywilizacji
przyciągała do kin ludzi na całym świecie. No, może poza krytykami. – Strzeżcie się „2012”, który dorównuje „Transformers 2” pod względem pozbawiającej zmysłów,
marnującej czas, drenującej kieszeń, wysysającej dusze głupoty – przestrzegał Peter Travers z „Rolling Stones”. Najwyraźniej przestroga nie podziałała.
Jednak pod względem wrażenia, jakie dzieło wywiera na odbiorcach, „2012” pozostaje w tyle za „Nazajutrz” (nie mylić z równie posępnym dziełem „Pojutrze”) – telewizyjnym obrazem sprzed niemal trzydziestu lat. Premierę historii fikcyjnego konfliktu między NATO a Układem Warszawskim, który kończy się nuklearną konfrontacją, obejrzało w 1983 r. ponad 100 mln widzów. Nieco wcześniej film mieli okazję zobaczyć ówczesny prezydent Ronald Reagan oraz kolegium szefów sztabów. – Jestem wielce zdeprymowany. Jeśli chcieliście ostudzić im krew, zrobiliście to. Ci faceci siedzieli tam, jakby się zamienili w kamień – mówił producentom o seansie dla generalicji jeden z rządowych doradców.
Z jakichś powodów filmy o zombi nie robią już na decydentach wrażenia. Ale twórcy różnych nurtów tworzą dzieła, w których ludzkość musi stawić czoła apokalipsie: od artystycznej „Melancholii”, przez przygodowy „Armageddon”, po dziesiątki wariacji na temat „Nocy żywych trupów” – przy których mają okazje wykazać się celebryci tacy, jak Paris Hilton. I nawet jeśli poziom artystyczny wykracza poza liczbę gwiazdek, jakimi posługują się recenzenci, to nawet najskromniejsze z tych dzieł przynoszą autorom rodzaj specyficznej sławy, a producentom wielomiliardowe wpływy.
Ocaleńcy złapią spodek
Z oczywistych powodów grudzień to ostatni termin, w którym można zwiedzić jakieś wytęsknione miejsce. Największe poruszenie panuje w Meksyku, gdzie historia Majów się zaczęła – i gdzie ma dobiec końca. Tamtejsze organizacje turystyczne szacują, ze w 2012 r. w sumie kraj odwiedzi ok. 50 mln turystów. Na zachęcającą ich kampanię Meksyk wydał 30 mln dol. Na najazd przygotowały się nie tylko miasta półwyspu Jukatan i kurorty karaibskiego wybrzeża, lecz także sąsiednie stany. Ostatni dzień można spędzić wypuszczając w powietrze papugi ary – symbol kultury Majów. Ostatnią noc można spędzić w ekoarcheologicznym parku na całonocnym show Xcaret Mexico Espectacular. A jeśli Majowie coś pokręcili w swoich wyliczeniach, starczy też czasu na wizytę w Cancun Maya Museum – nowoczesnym, multimedialnym
obiekcie, na który Meksykanie wysupłali 15 mln dol., by otworzyć go – ironia losu – w dzień końca świata. Na apokaliptyczne party szykują się zresztą wszystkie większe miasta świata. Jest jednak i takie miasteczko, w którym kilka dni wokół 21 grudnia stworzy mieszkańcom życiową okazję do ubicia interesu: francuskie Bugarach. W mieścinie żyje 176 osób, ale charakterystycznie ścięty szczyt wznoszący się nad nią z jakichś powodów został uznany przez wielotysięczną rzeszę wyznawców
„dnia sądu” za jedyne miejsce, które gwarantuje przetrwanie. W krytycznych chwilach nad wierzchołkiem góry mają zawisnąć pojazdy kosmitów, które zabiorą ocalenców do nowego, zapewne lepszego, świata.
Nic więc dziwnego, że w regionie Bugarach panuje poruszenie. Posterunek policji został wzmocniony, a w decydujących chwilach władze są gotowe posłać do akcji około setki policjantów. Prewencyjnie odcięto już dostęp do zboczy górującego nad wioską wzniesienia. Ale z biznesowego punktu widzenia tubylcy mają swoje pięć minut: cena noclegu w wiosce skoczyła do równowartości 1,6 tys. dol., a miejsca campingowego – do 600 dol. Lokalną wodę źródlaną, od niedawna butelkowaną,
można kupić za niemal 25 dol. za sztukę. Do kompletu można dorzucić „autentyczny kamień z Bugarach” za 2 dol., a lokalna pizzeria oferuje apokaliptyczną pizzę, którą
można zapić winem End of the world vintage.
I tylko jeden problem może spędzać sen z powiek wyznawców rychłego armagedonu. Na początku grudnia kanał National Geographic wyemitował reportaż z badań naukowców w przepastnych tunelach dawnej metropolii Majów Xultun. Jeden z uczestniczących w projekcie studentów natknął się tam na ślady rozległych rysunków. Okazało się, że całą ścianę pokrywały wyliczenia wybiegające dalece poza perspektywę roku 2012. „Prognoza”, jaką uczony sprzed stuleci zapisał na płytkach, wybiega
w przyszłość o dobre 2,5 mln dni. A to oznacza, że dla wyznawców końca świata wciąż jest nadzieja – tyle że za jakieś 7 tys. lat. Tworzy to jednak kuszące perspektywy
z punktu widzenia dalekosiężnych biznesplanów.