Faktycznie mamy problem z wodą, grozi nam pustynnienie, czy ten cały szum wokół tematu to rytualne wycie ekologów?
Dr Aleksandra Kardaś: To nie tylko rytualne zawodzenia, faktycznie jest źle. Mamy w Polsce bardzo słabe zasoby wody pitnej, a jeszcze większy problem - w związku ze zmianą klimatu i rytmu opadów - z ich uzupełnianiem. Żeby uzupełniać zapasy wody potrzebujemy deszczy regularnych, nie za silnych. Tymczasem u nas klimat zmienił się na tyle, że od paru lat mamy długie okresy suszy, po których następują gwałtowne ulewy. A one nie nadają się do uzupełniania tych wodnych zasobów.
Dlaczego, wydawałoby się, że im więcej deszczu spadnie, tym lepiej.
Ale to musi być rozłożone w czasie, regularne. Woda musi mieć czas, aby powoli wsiąknąć w glebę, przejść przez kolejne jej warstwy. Jeśli jest jej za dużo w jednym czasie, nie zdąży wsiąknąć, spływa po powierzchni, do kanałów, rzek, a z nimi do morza, nie gromadzi się w podziemnych zbiornikach, więc jej wielka część jest marnowana.
Nie potrafimy na dużą skalę zamieniać wody morskiej w słodką, zdatną do picia.
To proces drogi i energochłonny. Tymczasem od wielu lat okresy suszy - bezopadowe - są coraz dłuższe, więc problem w Polsce się nawarstwia. W efekcie coraz częściej zdarza się, że wody zaczyna brakować - trzeba ją racjonować lub, jak było tego lata w Skierniewicach, po prostu jej nie ma - wysychają krany.
A ludzie, zamiast się zastanowić nad przyczynami, klną na wodociągi miejskie.
Tak się najczęściej dzieje.
Czy gwałtowne zmniejszanie się zasobów wody pitnej i zmiany klimatyczne to wzajemnie nakręcający się mechanizm? W sensie: klimat się zmienia, więc brakuje wody, ziemia pustynnieje, więc jeszcze bardziej klimat wariuje?
I tak, i nie. Lokalne braki wody dla globalnego klimatu nie mają większego znaczenia, bo pozostają morza i oceany, do których nawet ta zmarnowana dla nas słodka woda przecież trafi, będzie parowała, więc gdzieś, kiedyś deszcze spadną. Mają natomiast olbrzymie znaczenie lokalnie. W miejscach, gdzie panuje susza, schnie roślinność, a więc spada wilgotność, dlatego będzie tam mniej opadów czy mgieł.
To akurat niektórych, np. kierowców, może ucieszyć. Co ma mgła do wody i klimatu?
Mgły tworzą się przede wszystkim tam, gdzie jest wilgoć. Jakieś zagłębienia wypełnione wodą, jakieś moczary, bagienka. Kiedy one wysychają, mgła występuje o wiele rzadziej. A występowanie mgły może mieć znaczenie dla lokalnego mikroklimatu i ekosystemu – chronić ziemie i rośliny przed wymarznięciem.
W takim razie jadąc przez mgłę powstrzymam się od nadmiernej irytacji. Gdzie mamy w Polsce największe zasoby wody pitnej?
Zwykle mówi się o tym, gdzie są największe z nią problemy. A są na Mazowszu oraz w woj. Łódzkim, czyli, generalnie, w pasie centralnym. Bierze się to z paru powodów. To najsłoneczniejszy obszar Polski, a więc narażony na silne parowanie wody z powierzchni ziemi.
Dlaczego akurat pas centralny? Duże skupiska ludzkie, bezrefleksyjni higieniści stojący godzinami pod prysznicami, myjnie samochodowe i zraszarki trawników?
To na pewno nie ułatwia zapewnienia odpowiednio dużych dostaw wody. Ale chodzi raczej o położenie. Mamy tu daleko od morza i gór. Morze to wilgoć, a więc zwiększone opady, które do centrum kraju niekoniecznie docierają. Do tego taki wielki zbiornik obniża latem temperaturę, a więc i parowanie w swoim najbliższym otoczeniu. Z kolei góry, ze względu na swoje ukształtowanie, „przechwytują” deszcz – jeśli przepływa nad nimi wilgotna masa powietrza, to ze zwiększonym prawdopodobieństwem deszcz wystąpi właśnie w górach. Na mazowieckich nizinach brakuje takich generatorów i bilans parowania i opadów jest szczególnie niekorzystny. Do tego dochodzi zmiana tras, którymi wędrują układy niżowe, przynoszące deszcze.
Terenami, które są jeszcze niedotknięte suszą i pustynnieniem, a będącymi jednocześnie wielkim rezerwuarem słodkiej wody w Polsce są Mazury. Obecnie rozgrywa się tam wielka bitwa: mieszkańcy gmin w okolicy Łąk Dymerskich (pomiędzy miejscowościami Dymer, Labuszewo i Dymerska Łąka (w gm. Biskupiec) oraz Popowa Wola i Rutkowo (w gm. Dźwierzuty) protestują przeciwko umiejscowieniu tam wielkiej, mającej zająć niemal 200 hektarów kw. kopalni żwiru. Argumentują, że prócz niekorzystnego wpływu, jaki ta inwestycja będzie miała na faunę i florę, może ona także zrujnować okoliczne zasoby słodkiej wody. Faktycznie?
Żwirowiska zawsze powodują wielkie zamieszanie, jeśli chodzi o stosunki wodne. Bo taka kopalnia żwiru to po prostu bardzo głęboki wykop, do którego będzie spływała woda z całej okolicy. Z tego, co wiem, tam jest jeszcze poważniejszy problem, a mianowicie taki, że pod planowaną kopalnią żwiru jest umiejscowiony wielki, podziemny zbiornik wody pitnej. Więc nie tylko chodzi o to, że wody z okolicy będą ginęły w "czarnej dziurze", ale jeszcze dodatkowo teren zostanie pozbawiony przynajmniej części warstw, które są odpowiedzialne za filtrację H2O. Jeszcze raz powtórzę: woda z opadów powinna się nieśpiesznie przesączać przez kolejne warstwy, na które składają się (to znów duże uproszczenie) gleba, piaski żwiry ... Dzięki takiej naturalnej filtracji, zanim przesączy się do podziemnych zbiorników, jest już oczyszczona i nadaje się spożycia. Jeśli którejś z tych warstw zabraknie, to może wpłynąć na czystość wody. No i jeszcze jedna rzecz - jeśli woda będzie spływać z okolicy do żwirowiska to po prostu nie będzie jej gdzie indziej.
Jakie to będzie miało skutki dla okolicznych terenów - poza, być może, skażoną wodą i jej niedoborem? Czy może to oddziaływać na ekosystem, faunę i florę? Na Łąkach Dymerskich są zlotowiska żurawi, to także raj dla bocianów, miejsce, gdzie znajdują się endemiczne gatunki roślin.
Pewnie, że tak. To szczególny teren, z łąkami, torfowiskami, specyficznymi dla niego gatunkami roślin i zwierząt, które są przystosowane właśnie do takiego, a nie innego środowiska. Jeśli poziom wód na tym terenie się obniży, otoczenie ulegnie drastycznej zmianie. Dlatego należy się spodziewać, że to całe ptactwo, zwierzaki, rośliny także się stamtąd wyprowadzą. Albo zginą.
W jaki sposób wytłumaczyć to lokalnym władzom, bo akurat w przypadku żwirowni koło Rutkowa to Powiatowe Kolegium Odwoławcze jednym pociągnięciem długopisu zniweczyło wieloletnie starania mieszkańców o to, żeby zablokować tę inwestycję.
Jestem zdziwiona, bo to właśnie samorządowcom powinno zależeć na tym, aby móc bezpiecznie dostarczać ludziom coś, co im jest najbardziej potrzebne do życia, czyli wodę. Jest to temat szczególnie istotny w dobie zmiany klimatu i kurczących się zasobów wodnych. Stanowczo powinien należeć do priorytetów także władz lokalnych.
To co powinniśmy robić, prócz tego, by nie zakładać kopalni żwiru na terenach mazurskich uroczysk? Wielu ekspertów namawia do tworzenia, gdzie się da, zbiorników retencyjnych. Mała retencja ma być panaceum na nasze kłopoty z brakiem wody.
To jest takie najprostsze rozwiązanie, które ludziom przychodzi do głowy: skoro czasami deszczu jest za dużo a czasami za mało, twórzmy zbiorniki, w których będziemy nadmiar wody magazynować i wykorzystać później. Natomiast hydrolodzy zwracają uwagę, że to nie jest najlepszy pomysł, nie wszędzie się sprawdza, może zaburzać stosunki wodne w całej okolicy. Dlatego eksperci, którzy się znają na gospodarce wodnej, namawiają do tego, by w większym stopniu stawiać na mikroretencję, czyli ułatwianie gromadzenia się i zatrzymywania wody na mokradłach, łąkach, trawnikach i w rowach. Niech się rozlewa jak najszerzej. I niech spokojnie przesiąka.
Ale czy to możliwe? Człowiek wydziera coraz większe przestrzenie do swojego bytowania. Osusza mokradła, niweluje różnice poziomów terenu, żeby budować, uprawiać, hodować.
Tak, to możliwe, jeśli będziemy patrzeć na to w szerszej perspektywie. Na przykład Lasy Państwowe mogą się pochwalić tym, że od dłuższego czasu rozwijają projekty mikroretencji, polegające na przykład odtwarzaniu bagien. Tak samo władze samorządowe powinny zacząć sobie zdawać sprawę z tego, że zapotrzebowanie na wodę staje się kluczowym problemem.
Ale jeśli lokalna władza jest nieuświadomiona, to mieszkańcy - takiego choćby Rutkowa - mają problem, do kogo się zwrócić. Wody Polskie twierdzą, że nie są właściwe, bo konflikt o żwirownię zaczął się, nim jeszcze powstały. Teraz zmienił się zakres kompetencji resortowych - bo oprócz Ministerstwa Środowiska mamy jeszcze to, które jest od klimatu....
I to jest rozpacz. Nie wiadomo, kto za co odpowiada, ani organizacje samorządowe, ani NGO-sy, ani same resorty. Zanim się wszyscy ogarną, minie sporo czasu, a ten jest kluczowy, zwłaszcza, że zmiany w klimacie zachodzą teraz bardzo szybko a skuteczna adaptacja do nich to w wielu przypadkach długotrwały proces. Uważam, że ciągłe zmiany w liczbie resortów i podziale ich kompetencji to jest niezbyt dobry pomysł. Wprowadza zamieszanie i - co najważniejsze - znosi odpowiedzialność za brak decyzji czy błędne zarządzenia. Bo teraz nie wiadomo, do kogo się odwołać, kto jest za co odpowiedzialny. Czy ten kto był, czy ten kto będzie...
Wody Polskie odpowiedziały, że to nie ich broszka, bo powstały później, niż jeszcze się zaiskrzył konflikt w Rutkowie.
Tak więc sama pani widzi, jak to działa - kompletne rozmycie odpowiedzialności. To nie my, to oni.
Czy oni wszyscy - mam na myśli samorządowców - są osobami z tak dużym niedoborem intelektu, że niefrasobliwie podejmują decyzje, które mogą sprawić, że życie kolejnych pokoleń będzie piekłem?
Znam takie miasta, gdzie świadomość zagrożeń oraz wiedza, jak im się przeciwstawiać, jest całkiem spora. To na przykład Gdańsk czy Wrocław. Tam wdraża się rozwiązania mające ułatwić zatrzymywanie wody opadowej na terenie miasta i umożliwić wsiąkanie jej w ziemię. Należy pamiętać, że popularne obecnie betonowanie kolejnych powierzchni lub pokrywanie ich innymi nieprzepuszczalnymi materiałami oznacza marnowanie wody. Gdy pada deszcz, spływa ona po prostu do kanalizacji i dalej do rzeki. Tymczasem można zbierać ją i wykorzystywać na miejscu. W wersji minimum – pozwalać, by pozostawała w glebie.
Pewnie pani widziała, parę miesięcy temu w sieci hitem były fotografie "rewitalizowanych" starówek miast i miasteczek, gdzie wycinano drzewa, zrywano bruk, a na ich miejsce kładziono kostki Bauma albo asfalt.
Widziałam i mogę powiedzieć tylko to, że jest to bardzo nierozsądne, a mnie osobiście jest przykro. Takie inwestycje są wbrew idei zatrzymywania wody. W interesie nas wszystkich powinno się tworzyć tereny zielone, zasiewać trawniki. Te"dobre" samorządy, o których mówiłam, tworzą na przykład swoich terenach ogrody deszczowe. To obszary zielone z obniżeniami, w których może gromadzić się woda opadowa. Sadzi się w nich rośliny, których systemy korzeniowe filtrują wodę i ułatwiają jej przenikanie w głębsze warstwy gruntu. Prostym rozwiązaniem są też obniżone trawniki lub rowy, do których może spływać woda z jezdni czy chodników – zamiast uciekać do kanalizacji. Tereny zielone w miastach są także naszym ratunkiem, odpowiedzią na zmiany klimatyczne. Bo tam, gdzie jest woda, gdzie rosną drzewa, albo chociażby jakiekolwiek inne rośliny, tam jest chłodniej w upalne dni. Mądrzy samorządowcy zakładają na swoich terenach tzw. kieszonkowe parki. To może być niewielki zielony teren z dołkami, w których gromadzi się woda.
Tak sobie myślę, że część czytelników uzna, iż jesteśmy niemądre, że w listopadzie, kiedy plucha uprzykrza nam życie, rozmawiamy o brakach wody. A za chwilę spadnie śnieg.
Śnieg jest wspaniałym opadem. Jeśli jest go dużo, a potem spokojnie może sobie topnieć, to ta woda, która się z niego uwalnia, zasila podziemne zbiorniki wody pitnej.
Tyle, że my śniegu nie lubimy. Solimy go, zamiatamy i wyrzucamy.
Jeśli ktoś ma taki pomysł, aby śnieg wrzucić do rzeki, to marnuje wodę, która mogłaby odnawiać nasze zasoby wody pitnej. Bo śnieg się roztopi i powędruje do morza, do oceanu, a tej wody - już o tym gadałyśmy - nie odzyskujemy. Z solą także jest problem, bo jej użycie nie ogranicza się do szos. Przedostaje się ona w każdy kawałek gleby, który towarzyszy poboczu. I zanieczyszcza zasobniki wody pitnej pod ziemią. Co z tym zrobić, nie wiem, to leży już poza moją specjalnością. Ale jestem pewna, że jeśli nie rozwiążemy problemu wody pitnej, będziemy mieć kłopot - jako ludzkość - z przetrwaniem.