Obecny prezydent wygrywa w niej bezpiecznie z kandydatami obu skrajów: Krzysztofem Bosakiem i Robertem Biedroniem. Ale w starciu z Małgorzatą Kidawą-Błońską jest 50,3 do 49,7 proc. Wciąż na korzyść Dudy, ale to różnica w granicach błędu statystycznego. A przecież otoczenie prezydenta i politycy PiS budowali swoje nadzieje na tym, że przejście do drugiej tury kandydatki KO rozstrzygnie ostatecznie wybory na rzecz bardziej "ludowego" prezydenta. Ona miała być niestrawna dla części elektoratów kandydatów z pierwszej tury. Ten sondaż na taki scenariusz nie wskazuje.
Gdyby do drugiej tury przeszedł Władysław Kosiniak-Kamysz lub Szymon Hołownia, rezultat jest podobny. W starciu z ludowcem prezydent ma 50,8 proc. (a więc nawet więcej niż w pojedynku z "wielkomiejską" Kidawą), w starciu z katolickim celebrytą – 50,4. Już na wstępie dopiero kompletowany sztab prezydenta, którym dowodzi kierujący się rutyną z poprzednich kampanii europoseł Joachim Brudziński, musi zmieniać podstawowe założenie. Kidawa może źle wypadać, popełniać błędy. Ale jest groźnym przeciwnikiem.
Te pomiary były robione przed sobotnią konwencją, gdzie prezydenta przedstawiono na sławnym już zdjęciu w roli Jamesa Bonda, oraz przed "efektem palca Lichockiej". I znów: można przypominać do woli podobne grzechy polityków i ludzi związanych z opozycją. Joanna Lichocka wybrała całkiem nieodpowiedni czas i miejsce. Otworzyła kilka debat równocześnie: o zaniedbanej służbie zdrowia i o pompowaniu pieniędzy w propagandową telewizję. Ale przede wszystkim stała się żywym memem symbolizującym arogancję.
Reklama
Zgadzam się z Januszem Schwertnerem, dziennikarzem Onetu, który powiedział w studiu Polsatu, że może po raz pierwszy od pięciu lat opozycja przejęła kontrolę nad narracją. Ten gest, ten znak rozumieją wszyscy i plakaty wpisujące palec w logo PiS będą zapewne przebojem do końca kampanii.
Reklama
Na konwencji prezydent próbował pośrednio odpowiadać, wzywając do wyższych standardów w polityce, nieobrażania nikogo i do prac nad narodową strategią onkologiczną. Ale to wszystko mówił już wcześniej. Tu potrzeba specjalnych, widowiskowych środków – typu zawetowania ustawy dotującej telewizję i przeznaczenia choć części tych sum na chorych. Prezydent nie jest chyba zdolny do tak niekonwencjonalnych gestów. Miał zamiar wygrać tę kampanię, robiąc to, co do tej pory. Jeżdżąc po Polsce i fotografując się z ludźmi. I tym bardziej nie jest gotów PiS, który musiałby tę akcję, zwłaszcza w drugiej fazie, autoryzować. Tam decyzję podejmuje jeden człowiek, coraz bardziej zachowawczo myślący.
Na konwencji PiS dokonał dużego wysiłku, aby pokazać, jak bardzo utożsamia się ze swoim prezydentem. Jarosław Kaczyński nie tylko musiał sam usunąć się w cień, stając się biografem innego polityka, ale posunął się bardzo daleko: przyznając mu rację w sporze z 2017 r. o zawetowanie sądowych ustaw. A sam wtedy ostrzeliwał Dudę cierpkimi wywiadami.
To paradoks, bo Kaczyński wręcz dziękował prezydentowi za samodzielność w momencie, kiedy ten jest może najmniej samodzielny w całej swojej kadencji. Nie w tym sensie, że przyjmuje polecenia, jak szydzą ludzie opozycji, a w takim, że swoją aktywność oparł niemal w całości na obronie nie własnego dorobku, a pisowskich rządów.
Tak też skonstruowano większość przekazu na konwencji. Premier Morawiecki uczynił Dudę współautorem praktycznie całej polityki swojej ekipy. To prezydent miał odpowiadać za 500 plus, skuteczną walkę z VAT-owskimi mafiami i zmniejszenie bezrobocia. Mimo że nie ma on nawet instrumentów, aby w takich decyzjach uczestniczyć, a też nie zasypywał rządu swoimi inicjatywami. Z jednej strony ta fikcja daje mu punkty, na które może się powoływać. Kampania i tak będzie o tym, stanie się kolejnym plebiscytem na temat całej "dobrej zmiany", po trzech poprzednich w ciągu półtora roku.
Z drugiej strony, to go jednak ogranicza. Utożsamiając się bez reszty z rządową polityką, łącznie z Banasiem i wzrostem inflacji, będzie miał trudniej w walce o "nadwyżki", o wyborców innych partii, którzy dorobek PiS odrzucają. Ma już trochę zwolenników w innych obozach, odruchowo popierających miłego pana jeżdżącego po kraju. Ale nie bardzo wiadomo, jak miałby ten swój stan posiadania bezpiecznie poszerzać.
Na konwencji, owszem, próbował iść trochę inną drogą niż wychwalający go politycy PiS. Upominał całą klasę polityczną, aby różniła się ładniej między sobą. Opowiadał, że podczas wypraw do każdego powiatu słyszał także skargi, choćby na kolejki w służbie zdrowia, co trzeba zmienić. To próba zwekslowania może najbardziej palącego tematu, który będzie palący jeszcze bardziej dzięki posłance Lichockiej.
Tylko że trudno będzie objaśnić bardziej nieufnym wyborcom, dlaczego te wnioski z objazdu kraju prezentuje dopiero teraz. To prawda, inicjował strategię onkologiczną, ale nie dbał specjalnie, aby wieści o tym docierały do Polaków.
Nie próbował występować w roli kogoś, kto nie tylko broni rządu, ale go czasem upomina. Nie angażował się w głośne konflikty społeczne: z lekarzami rezydentami, niepełnosprawnymi, nauczycielami. Czasem ich dotykał i natychmiast się cofał. Po traumatycznym doświadczeniu z sądowymi wetami, a potem z odrzuceniem jego inicjatywy konstytucyjnego referendum, coraz bardziej zlewał się z pisowskim tłem. Teraz to może się zemścić.
Politycy PiS są świadomi tego, że ostry kurs prezentowany na początku roku, choćby w związku z ustawą dyscyplinującą sędziów, musi być złagodzony. W szczególności zaś, że sam prezydent nie powinien się w niego angażować w takiej formie jak dotąd. Wprawdzie przedstawiano ten ostry kurs jako receptę na pozyskanie w drugiej turze zwolenników prawicowej Konfederacji. Ale z żadnych badań skuteczność takiej linii nie wynika.
A gdyby brać pod uwagę przywołany na początku sondaż, można by powiedzieć: twardość się nie opłacała. Dziś korzysta z niej może Zbigniew Ziobro w przyszłych rozgrywkach o rząd dusz na prawicy. Ale jeśli obóz rządzący w maju przegra, prawdopodobnie w ciągu roku będzie musiał rozpisać wybory parlamentarne. Prezydent jest w stanie skutecznie krzyżować plany rządowej większości.
Świadomość niebezpieczeństwa ma prawdopodobnie Jarosław Gowin próbujący dziś imitować miękkie skrzydło wewnątrz prawicy, choćby w sprawie reformy sądów. I o nim można jednak powiedzieć: za późno. Obaj, i Gowin, i prezydent, nie zaryzykowali choćby sprzeciwu w sprawie kandydatur Stanisława Piotrowicza i Krystyny Pawłowicz do TK. Zwłaszcza Duda nie miał się czego obawiać, bo to on był kilka miesięcy temu ostatnią deską ratunku dla PiS, a nie na odwrót.
Prezydent musi dziś szukać drogi: jak być za dobrą zmianą, a jednocześnie próbować odzyskać rolę jej korektora. Co i tak będzie odbierane jako spóźnione i nieszczere. Jego szansą może być naturalnie także niezręczność opozycji. Na tym opierano w prezydenckim pałacu przekonanie, że zwycięstwo w drugiej turze jest więcej niż pewne.
Utożsamienie się Kidawy-Błońskiej z manifestantami lżącymi prezydenta to na przykład "więcej niż zbrodnia, to błąd". Dowodzi się w ten sposób swojej bezsilności. I popycha ludzi lubiących spokój w objęcia tych, którzy rządzą. Działacze KOD mogą powtarzać, że w Polsce dokonuje się zamach stanu, więc wszystkie metody są dozwolone. Nie może się na to powoływać wicemarszałek Sejmu, który najpierw stoi z prezydentem na państwowych uroczystościach, a potem biegnie do tych, co widzą go w więzieniu. Opozycja może nie raz i nie dwa przegrzać, czyniąc z postponowanej głowy państwa ofiarę. A zwykli Polacy niekoniecznie myślą tak jak uczestnicy internetowych forów.
Czeka nas brutalna, bezładna kampania, o niewiadomym finale. Kampania o wszystkim, w której nie o model prezydentury będzie chodziło, a o plebiscyt. A jednak prezydent Duda, żeby mieć pewność zwycięstwa, musi się akurat przynajmniej parę razy od tej plebiscytarnej logiki oderwać – na rzecz jakiegoś niekonwencjonalnego zachowania przełamującego podział. Czasem tego próbuje. Wypowiedź o dopuszczalności związków partnerskich była takim krokiem, tyle że akurat antagonizowała wyborców skrajnej prawicy potrzebnych w drugiej turze. Rzecz musi dotyczyć czegoś ważnego dla wszystkich lub prawie wszystkich Polaków.