Radosław Korzycki: Prezydent Barack Obama już niemal rok zasiada w Gabinecie Owalnym. Tymczasem nie ustaje spór, czy jest on politykiem wielkiej zmiany, czy kontynuuje tylko działania poprzednika. Nawet neokonserwatyści, środowisko raczej mu nieprzychylne, jest podzielone. Były republikański wiceminister obrony Richard Perle powiedział nam niedawno, że Obama zrozumiał okoliczności w jakich się znalazł i postępuje równie stanowczo jak Bush. Ci o bardziej jastrzębich poglądach uważają, że prezydent gubi się w zawiłościach światowej polityki i polega na swoim atrakcyjnym wizerunku. Inni, choć są w mniejszości, uważają, że Obama wniósł na międzynarodowe salony nową jakość.
Joseph Nye*: Zgadzam się z tą trzecią grupą, chociaż nie sądzę, by była w mniejszości. Barack Obama nadał zupełnie nowy ton amerykańskiej polityce zagranicznej. Uczynił ją znacznie atrakcyjniejszą dla innych krajów. Dał do zrozumienia, że jest gotów słuchać. Zaproponował multilateralizm. Bo musimy jasno sobie powiedzieć, że unilateralizm się skompromitował. Okazał się strategią krótkoterminową, wystarczającą do obalenia talibów, ale już nie do utrzymania pokoju w Afganistanie. Paranoja tego, że międzynarodowy terroryzm wszystko zmienił i teraz potrzeba wyłącznie siły okazała się zaraźliwa. A tymczasem prezentowany przez Baracka Obamę powrót do soft power może się okazać skuteczniejszą bronią w walce nie tylko z terrorem, ale także uchroni Amerykę i świat przed coraz bardziej niebezpiecznym zjawiskiem prywatyzacji wojny.
Kilka lat temu, tuż przed generalną próbą sił przed inwazją na Irak, brytyjski premier Tony Blair przemawiając do swoich stronników z Partii Pracy narzekał, że Stany Zjednoczone nie są w nastroju do słuchania. Czy to się zmieniło, czy Waszyngton umie już wysłuchać?
Owszem. Sukcesem Obamy jest to, że zainicjował kampanię zerwania z arogancją i zaściankowością zapatrzonej w siebie Ameryki.
W takim razie, jakiego rodzaju narzędzi używa Obama, by wejść na drogę partnerstwa z resztą świata? Jego krytycy są zdania, że na pięknych słowach niewiele zbuduje.
To są jednak przede wszystkim mowy, które wygłasza. Nie bagatelizowałbym tego. Szczególnie, jeśli wsłuchać się dobrze w to, co mówił w Pradze o broni nuklearnej albo co mówił w Kairze o stosunkach ze światem islamu i o demokracji. Trzeba się temu przyjrzeć, żeby zrozumieć zupełnie nowy ton, odmienny od Busha. Obecny prezydent USA restauruje autorytet swojego kraju, czyli na pozór niedostrzegalną wartość, na której jednak Waszyngton przez dziesięciolecia budował swoją dyplomację. To bardzo nierozsądne, by traktować soft power jako kwestię wizerunkową, coś z zakresu public relations czy telewizyjnej popularności. To jest poważny polityczny środek do osiągania zamierzonych celów. Proszę zwrócić uwagę, że świat to nie tylko bandyckie reżimy, oś zła (jakkolwiek tego poprzednia ekipa nie nazwała). Wiele strategicznych partnerów USA, którzy jeśli zostaną zaniedbani, staną się bombą zegarową, to przecież demokracje. I to zostało zlekceważone, bo po 2003 roku zaczęły się od nas odwracać takie kraje jak Chile, Meksyk, a przede wszystkim Turcja. Klucz do odzyskania tego wsparcia leży właśnie w lekceważonych mowach Obamy.
Czy to naprawdę takie trudne wyzwanie: odzyskać owy prestiż? I czy możemy zatem powiedzieć, że czeka nas renesans publicznej dyplomacji Ameryki, jak za czasów Madeleine Albright?
W ciągu ostatnich kilku lat naprawdę znacznie wzrósł antyamerykanizm, co często się lekceważy w ocenie geopolitycznych mechanizmów. Znany dyplomata Thomas Pickering uznał, że 2003 rok był szczytem powszechnej niechęci do USA. Przeprowadzone na całym świecie badania pokazały, że straty w soft power można przede wszystkim przypisać polityce zagranicznej. Konsekwencje były doraźne: zwiększyła się rekrutacja do organizacji terrorystycznych, a dla samych Stanów Zjednoczonych wzrosły koszty wojny i odbudowy Iraku. Pod koniec kadencji George’a W. Busha z sondaży Gallupa wynikało, że większość Europejczyków uważa, że Amerykanie odgrywają negatywną rolę w zwalczaniu globalnej biedy, ochronie środowiska i utrzymywaniu pokoju. Teraz mamy do czynienia z zasadniczą zmianą. W ciągu ostatniego roku nastroje w stosunku do USA zaczęły się odwracać. Instytut Pew zrobił niedawno badanie z którego wynika, że ludzie na wszystkich kontynentach znowu zaczynają postrzegać Stany Zjednoczone jako kraj atrakcyjny, cały świat przypomniał sobie o kulturotwórczej roli Ameryki. Kwestią czasu jest tylko, kiedy przyniesie to realne, pozytywne skutki. To na pewno renesans publicznej dyplomacji.
Czytaj dalej...
A co pana zdaniem jest już konkretnym osiągnięciem amerykańskiego prezydenta na arenie międzynarodowej?
Z całą pewnością ogromnym dyplomatycznym sukcesem Obamy było koordynacja zarządzania kryzysem na obszarze międzynarodowym. Proszę sobie wyobrazić, czy byłoby to możliwe, gdy w Białym Domu rządziła poprzednia ekipa. Czy ktokolwiek słuchałby się wtedy Ameryki po tym, jak dyplomaci wysłani przez Busha ostentacyjnie lekceważyli ONZ, jak ambasador John Bolton? Ten ostatni czerpał dziecinną przyjemność z obrażania swoich europejskich partnerów. Tymczasem Obama od razu wszedł na drogę szacunku dla partnera, czym zachęcił wszystkich do wspólnego dialogu. Proszę porównać nastroje i ochotę do negocjacji, jakie panowały na szczycie w Waszyngtonie pod koniec 2008 roku i te w Londynie w 2009 roku, kiedy USA reprezentowała Barack Obama. Wydaje mi się, że jego zasługą jest przekonanie światowych potęg gospodarczych, by unikały zbędnego protekcjonizmu w obliczu kryzysu i wspólnie chroniły swoje interesy. Dzisiaj tego nie doceniamy, bo na szczęście nie było nam dane doświadczyć odwrotnej sytuacji, kiedy tak jak w latach 30. każdy się na własną rękę ratował, co skończyło się powszechnym wzajemnym resentymentem i przyspieszyło tragiczne wydarzenia lat 40.
A wojna w Afganistanie? Krytycy Obamy są zdania, że nie ma on absolutnie żadnej wizji. I że wyznaczając kres operacji oddaje pola talibom, którzy teraz muszą po prostu znaleźć pomysł, jak przezimować do 2017 roku. Czy sądzi pan, że nowa strategia Białego Domu nie jest po prostu drogą do cichej kapitulacji?
Oczywiście, że nie. To kombinowana strategia zwiększenia liczebności wojsk, by móc prowadzić sukcesywną kampanię wypierania rebeliantów połączona z klasycznymi narzędziami soft power, czyli budowania koalicji w regionie, szukania równowagi między Pakistanem a Indiami. Za wcześnie mówić, czy to się powiedzie, ale Waszyngton wysyła atrakcyjny sygnał, że Ameryka nie chce być mocarstwem, czy też okupantem w regionie, że chce zostawić sprawy Azji centralnej jej mieszkańcom. To jest mechanizm, który - mówiąc oczywiście w pewnym uproszczeniu - pozwolił nam ocalić naszą pozycję po II wojnie światowej. Użyliśmy wtedy swoich zasobów soft power, by stworzyć sojusze i instytucje, które przetrwały przez 60 lat. Wygraliśmy zimną wojnę głównie dzięki strategii powstrzymywania, która posługiwała się soft power na równi z hard power.
* Joseph Nye, amerykański politolog, specjalista do spraw stosunków międzynarodowych, profesor na Uniwersytecie Harvarda. Jest twórcą pojęcia „miękkiej władzy” (soft power), które wprowadził do obiegu na początku lat 90. Był m.in. podsekretarzem obrony za prezydentury Cartera oraz zastępcą sekretarza obrony w czasach Clintona