Optymistyczne oceny, głoszące, że światowa gospodarka wydobywa się z kryzysu, mają niezłe podstawy w statystycznych doniesieniach. Faktycznie, w przyszłym roku większość znaczących gospodarek świata pewnie uzyska dodatni wzrost. Nie są to jednak prognozy, z których można wyciągać szczególnie optymistyczne wnioski. Ciągle nie brak takich, którzy dla zobrazowania natury obecnego kryzysu przywołują literę W lub L. Zwolennicy litery W utrzymują, że wprawdzie przyjdzie teraz ożywienie, ale świat czeka kolejne załamanie. Ci, którzy wieszczą scenariusz L, odwołują się do ostatnich ponad 10 lat w gospodarce japońskiej, w której zagnieździła się stagnacja.

To, co dziać się będzie w światowej gospodarce, ma dla naszego rynku ogromne znaczenie. Polska przypomina niewielki statek na oceanie. Jeżeli będzie trwała burza, to w najlepszym razie będziemy płynąć wolno, ale wtedy łatwo też możemy zatonąć. Nie można od sternika wymagać, by pokonał burzę, ale można i należy oczekiwać, że zapobiegnie zatonięciu. Ale nawet gdyby dla światowej gospodarki przyjąć scenariusz jednoznacznego i definitywnego przezwyciężania kryzysu, to byłaby to i tak podstawa do względnie tylko optymistycznych prognoz dla Polski.

Dotychczas Polsce udało się uniknąć recesji. To dobrze, choć minister Rostowski, twierdząc, że pesymiści pomylili się w prognozie, nie chce dostrzec, że pomylili się dużo mniej niż on sam (chyba jeszcze późną wiosna twardo utrzymywał, że polska gospodarka wzrośnie w 2009 r. o blisko 5 proc.). Nie ma też podstaw do twierdzenia, że nie dzieje się nic złego. Ale - nie tylko z powodów politycznych - ważna jest odpowiedź na pytanie, czy nasz rezultat to zasługa rządu i jego polityki. Upieram się, że nie. Gdyby rząd zdołał swoją politykę przeforsować (skutecznie zapobiec wzrostowi deficytu w sektorze finansów publicznych oraz rozpocząć działania na rzecz wstąpienia do strefy euro), to nie zadziałałyby „automatyczne stabilizatory koniunktury” i nie nastąpiłoby „dostosowanie kursowe”. W takim przypadku pewnie byśmy recesji nie uniknęli. Niektórzy krytycy popełnili błąd o tyle tylko, że uwierzyli w skuteczność działania rządu.

Obecnie rząd zdaje się nie dopuszczać myśli, że - być może - Polska będzie musiała zmierzyć się z wyzwaniem scenariusza litery W lub L. Ale bardziej niepokoi pomysł (na razie to tylko pomysł) polityki, która zakłada zaistnienie optymistycznych uwarunkowań. Nawet bowiem w tym scenariuszu staniemy w przyszłym roku wobec dwu potężnych wyzwań: przede wszystkim ryzyka zbyt wielkiego deficytu finansów publicznych (potencjalnie nawet ponad 8 proc. PKB) i wzrostu bezrobocia.





Reklama

Czy należy jednak obawiać się deficytu, skoro jego wzrost w minionym roku był jednym z czynników zapobiegających recesji? Otóż z pewnością tak. Nie ma wprawdzie możliwości ustalenia ściśle obiektywnej granicy deficytu, jednak przedstawić można sporo argumentów uzasadniających tezę, że wysoki deficyt może naruszyć reputację Polski jako kraju wypłacalnego. Zbyt wysoki deficyt na pewno skutkowałby zwiększeniem kosztów finansowania naszego długu, ale naprawdę wielkie zagrożenie powstałoby, gdyby zagraniczni inwestorzy zareagowali nerwowo i zabrali znaczną część swoich pieniędzy. Trudno byłoby wówczas uniknąć załamania kursu złotówki i nieuchronne byłyby perturbacje w wielu bankach.

W minionym roku, gdy ryzyko utraty reputacji praktycznie nie istniało, rząd bił na alarm. Obecnie, gdy ryzyko jest ogromne, rząd wydaje się spokojny i proponuje środki działania tyleż wątpliwe, co niedostateczne. Właściwie już wiadomo, że nie zdecydował się na powiększenie obciążeń podatkowych. Choć system podatkowy zawiera wiele przywilejów dla ludzi o wysokich dochodach, a „Rzeczpospolita jest w pilnej potrzebie”, wszystko ma pozostać jak dotychczas. Zamiast tego proponuje się inżynierię finansową, a właściwie dość prymitywne zabiegi księgowe (potraktowanie znacznej części dotacji do powszechnych towarzystw emerytalnych jako zapisów księgowych w ZUS).

Jak to wytłumaczyć? Chyba zbliżającymi się wyborami. Rdzeń elektoratu PO i Donalda Tuska to ludzie zamożni. To oni powinni dziś ratować - składając ofiarę ze swoich przywilejów - finanse państwa. Na ogół - co zrozumiałe nie mają na to ochoty, a PO boi się im narazić. Rząd będzie więc z pewnością próbował ryzyko przerzucić na prezydenta i wkrótce pewnie zaproponuje ograniczenia wydatków dolegliwe dla ludzi, którym się nie przelewa. Rząd będzie oczywiście dowodził, że taka jest obiektywna potrzeba, a odrzucenie jego propozycji grozi katastrofalnymi następstwami. To cyniczna, ale wielce prawdopodobna taktyka.



p



Oczywiście możemy mieć szczęście: uwarunkowania zewnętrzne mogą być szczególnie sprzyjające, a reputacja Polski nie musi się załamać. Wtedy przyszły rok będzie średni: PKB wzrośnie o 2 - 3 proc., bezrobocie będzie (średniorocznie) wyższe o 1 - 2 punkty procentowe, płace realne pewnie się nie zmienią, kurs złotówki może się nawet nieco umocnić, a inflacja może być niewysoka. Czy to nie jest sukces? Chyba bardzo względny. No i z naszego myślenia (także o sprawach osobistych) nie możemy - niestety - wyeliminować negatywnego scenariusza. Niepewność budowania prognozy jest wielka, ale jeżeli trzeba ją zaryzykować, tobym powiedział: będzie średnio albo gorzej. Per saldo nie lepiej.