Polityczna kariera Grażyny Gęsickiej jest z każdego powodu zjawiskiem niestandardowym. Kiedy u początku 2005 roku (a więc w zamierzchłych czasach, w których piszący te słowa zajmował się jeszcze polityką) zapytałem ją, czy brałaby pod uwagę objęcie funkcji ministra, żachnęła się ze zdumieniem graniczącym z konsternacją. Gęsicka nie planowała w swoim życiu zajmowania stanowisk typowo politycznych i – co więcej – nie liczyła się przez lata w ogóle z taką perspektywą.
Gdy w 2005 roku po raz pierwszy przyszła na spotkanie ekspertów PO, zaskoczenie było podwójne. Najpierw zapytała czy nikomu nie przeszkadza fakt, że podobne wykłady chciałaby robić także dla innych partii („bo oni przecież tak mało wiedzą i rozumieją” – argumentowała), aby następnie przedstawić w ciągu godziny kompletny i dopracowany plan stworzenia w związku z wejściem do Unii zupełnie nowego modelu polskiej polityki regionalnej. Jej – w sumie dość przypadkowy – związek z PiS wziął się z tego, że premier Marcinkiewicz ściągnął ją do swojego rządu, chcąc udowodnić, że liczni eksperci PO walą teraz drzwiami i oknami do jego gabinetu.
Wszystko w tym życiorysie nie pasuje do wizerunku dzisiejszego partyjnego polityka. W erze Tuska i Kaczyńskiego, gdy polityka została zredukowana do personalnej intrygi i wysiłków marketingowych, Gęsicka z outsiderskim lekceważeniem zwykła traktować i jedno, i drugie. Odbija przez to od tła, a ten kto jest inny, najczęściej skazuje się na partyjną marginalizację.
Gęsicka nie zawdzięcza swojej dzisiejszej pozycji ani własnej walce o pozycję, ani własnym wysiłkom reklamowym. W tym jest jej siła – otacza ją bowiem aura merytoryczności i kompetencji. Ale także i słabość. Nie mając bowiem „własnych ludzi” ani przemyślanej taktyki walki o władzę jest skazana na zależność od Jarosława Kaczyńskiego, który awans na szefa sejmowego klubu PiS przyniósł jej na tacy. W hipotetycznym sporze z Kaczyńskim dysponuje tylko swoim osobistym i intelektualnym autorytetem, a – co tu kryć – w partyjnej polityce nie jest to zaiste istotna przewaga.
Profesjonalną pasją Gęsickiej były społeczności lokalne i ich inicjatywy, a wieloletnim polem aktywności budowanie od zera – jeszcze w czasach przedunijnych – nieistniejącego systemu wspierania ich przez państwo. Poświęcała się więc budowie Phare, Fundacji Małych Przedsiębiorstw i Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, niezależnie od tego kto w Polsce akurat dochodził do władzy: AWS czy SLD.
Czytaj dalej >>>
W Polsce brak polityków potrafiących budować instytucje, a już na najwyższych szczeblach polityki panuje programowe lekceważenie dla żmudnego wysiłku ich tworzenia i naprawiania. Instytucje mają znaczenie o tyle, o ile są częścią partyjnego dominium (jak agencje rolne dla PSL), gdy dają się użyć dla politycznej gry (jak KRRTV dla PiS), albo po prostu gdy można je obsadzić bezrobotnymi pociotkami (jak agencje wojskowe dla PO). Gęsicka i tu należy do innej i dość chyba anachronicznej parafii. Zwłaszcza, że PiS-owcy z krwi i kości bynajmniej nie cenią i cenić nie będą tego, że swoje prace państwowe prowadziła także zwyczajnie pod rządami postkomunistów.
Nominacja Gęsickiej na szefa klubu PiS jest interesująca z jeszcze jednego powodu. Jarosław Kaczyński po raz pierwszy powierzył ją komuś spoza wąskiej własnej koterii. Dorn, Kuchciński, Gosiewski – to była w PiS niegdyś partia wewnętrzna. Łagodniej i z odmiennych motywów Kaczyński robi -– jak się zdaje – to samo co Tusk: pozbawia wpływów własny dwór. W przypadku Tuska stało się tak dlatego, bo dwór nie uchronił go przed aferą hazardowa, a na dodatek marszałek dworu zaczął się własnowolnie przedstawiać w roli delfina.
Kaczyński najwyraźniej także dochodzi do wniosku, że starzy towarzysze są już bardziej balastem niż szansą. Zastanawiające jest tylko podobieństwo mechanizmów władzy w PO i PiS. Bo przecież Gęsicka przy Kaczyńskim to taki Boni przy Tusku. Rozumny, ofiarny, znający się na rzeczy i spoza koterii… ale niezdolny kiedykolwiek do zdobycia politycznej podmiotowości.