Nawet w latach 2006-2007, gdy Jarosław Kaczyński miał niemal pełnię władzy w państwie, nie był jedynym decydentem. Dzielił odpowiedzialność z bratem. Ich swobodę w podejmowaniu decyzji determinowali mało życzliwi koalicjanci, ale też żądna pełni władzy własna partia. Dziś nie ma już Lecha Kaczyńskiego - najbliższego przyjaciela, ale i ważnego doradcy politycznego prezesa PiS. Politycy jego partii, nawet będący blisko Jarosława Kaczyńskiego, nie wyobrażają sobie, by do czegokolwiek go przekonywać. Wszyscy czekają na jego pierwszą polityczną deklarację. I wiedzą, że ma on tylko dwie możliwości: albo będzie kandydował na prezydenta, albo nie. Wiedzą też, że ta deklaracja musi paść bardzo szybko.

Reklama

Kandydowanie Jarosława Kaczyńskiego byłoby fatalną wiadomością dla polskiej polityki. Polityki, która wraz z tragedią pod Smoleńskiem dostała szansę na oczyszczenie się i wyrwanie z zaklętego kręgu walki "platformersów" z "kaczorami". Walki, która od jesieni 2005 roku destabilizowała Polskę. Która zmniejszała nasze szanse na rozwój. Która dzieliła, zamiast łączyć. Która kazała postrzegać wszystkich - urzędników, dziennikarzy, prokuratorów - przez pryzmat etykietek: albo z PiS, albo z PO. Walki wygodnej dla obu stron. Platformie wygodnie było ustawiać się w kontrze do PiS i prezydenta, bo wówczas nie trzeba było spełniać nawet wyborczych obietnic. Niewielu było chętnych do rozliczania Donalda Tuska z ich niespełniania - bo wspierało się tym Kaczyńskich. Ale i im było z tym wygodnie. Postępująca polaryzacja sceny politycznej, ewidentnie sztuczna i daleka od systemów partyjnych w nowoczesnych krajach, sprzyjała jednym i drugim. Potrzeba było śmierci prezydenta i polityków z każdej ze stron sporu, by dostały one szansę na nową jakość. Klucz do odpowiedzi na pytanie, czy z niej skorzystają, leży dzisiaj w rękach Jarosława Kaczyńskiego.

Dziś przeciągana od niemal pięciu lat lina polskiej polityki leży na ziemi. Przy jednym z jej końców czuwają politycy PO. Gotowi są mocno go chwycić i znów ciągnąć w swoją stronę z krzykiem "ratuj się przed PiS", gdyby tylko po drugiej stronie pojawił się gotowy do wyborczej rywalizacji Jarosław Kaczyński. Przy drugim końcu liny trwa żałoba. Jest mit o tragicznej śmierci prezydenta i wielu wybitnych ludzi obozu PiS. Wystawienie niepartyjnego kandydata przez ten obóz spowoduje, że tego końca nikt nie chwyci. Lina, tak jak upadła na ziemię 10 kwietnia, dalej będzie na niej leżeć. Nadzieja na odmianę polskiego życia politycznego pozostanie żywa.

Dziś nie ma sensu dywagowanie, jaka będzie decyzja Jarosława Kaczyńskiego. Nikt nie zna stanu umysłu prezesa PiS po osobistej tragedii, jaka spotkała go niespełna 10 dni temu. Jednak z rozmów z ludźmi, pierwszych nieśmiałych prób sondażowych, ale też socjologiczno-politologicznego doświadczenia wyłaniają się ciekawe spostrzeżenia. Wygląda na to, że zaskoczeniem byłoby niekandydowanie prezesa PiS. A największe poparcie zyskałaby partia okryta żałobą, której lider jest milczącym Hiobem. Im dłużej milczy, tym trudniej go rozgryźć. Tym trudniej odgadnąć, co zamierza. Tym jest trudniejszym przeciwnikiem. „Tajemnice życia uczą sztuki milczenia” pisał Seneka Młodszy. Jarosław Kaczyński słynął dotąd z ostrego języka. Wiele na tym tracił. Dziś zyskać może milczeniem. Nikt nie śmie się domagać od niego politycznych deklaracji. Gdy padną, Hiob odejdzie w niepamięć.

Reklama