Decyzja Socjaldemokracji o opuszczeniu LiD na pierwszy rzut oka przypomina rytuały koalicyjne znane raczej z historii prawicy lat 90. Może dawać pole do złośliwej satysfakcji tym, których irytowały wówczas napuszone pouczenia lewicowych salonów politycznych i intelektualnych. Rzeczy małe i pozornie niepoważne bywają jednak w polityce początkiem istotnych procesów.
W roku 2000 z takiej bezładnej szamotaniny w obrębie tracącej popularność i znaczenie AWS wyrosły PiS i część PO. Oczywiście znacznie większa liczba rozłamów i pęknięć zakończonych niczym, zupełnie niczym, każe sformułować elementarne warunki sensowności takich działań. Należy do nich adekwatny do rzeczywistości projekt polityczny, zdolność do wyłonienia rzeczywistego (często także po prostu - nowego) przywództwa oraz cierpliwość w oczekiwaniu na efekty podjętej pracy.
W tym sensie przyszłość lewicy - także w kontekście wyborów, które odbędą się w 2010 i 2011 r. - w niewielkim stopniu zależy od tego, co stanie się z jej niewielką dziś reprezentacją parlamentarną. Odejście trzech demokratów czy dziesięciu socjaldemokratów to - w podstawowym wymiarze - nie tyle kroki polityczne, ile chęć zachowania elementarnego poczucia racjonalności własnych działań. Marek Borowski mógł brać udział w koalicji z SLD jedynie wtedy, gdy przynajmniej pozornie było to porozumienie szerokie. Mógł przekonać swoich partyjnych kolegów tylko do współpracy w takiej postaci, jaka nie była prostym powrotem do dawnych formuł politycznych.
Co więcej, nagły zwrot w lewo podjęty przez polityków SLD uderza przede wszystkim w partię Borowskiego i Celińskiego. W kluczowym dla niej okresie poprzedzającym wybory 2005 r. CBOS stwierdzał, że poglądy zwolenników SdPl są "bardziej liberalne niż ogółu badanych i w znacznej mierze zbieżne z opiniami zwolenników PO". Co ciekawe, wśród potencjalnych wyborców SdPl było więcej zwolenników podatku liniowego niż wśród sympatyków partii Tuska. Partia ta zatem powinna być raczej skłonna do poszukiwania poparcia w centrum sceny i budowania swej tożsamości na sporze w obrębie liberalnego konsensusu, a nie do burzenia go w imię ideałów prawdziwej lewicy.
Przyszłość tej części lewicy zależy zatem od tego, czym w ostatecznym rozrachunku okaże się zeszłoroczny sukces Donalda Tuska. Jeżeli określi nowe ramy polityczności i nowe wzory politycznej rywalizacji, to jakimkolwiek spadkobiercom SLD będzie niezwykle trudno wyjść poza obecny polityczny margines. Otworzy to pole do odważnego eksperymentu budowania lewicy tęczowej - obyczajowej, ekologicznej, krytycznej wobec wolnego rynku i socjalliberalnej strategii postkomunistów. Stworzy warunki do sformułowania - przynajmniej w pierwszym okresie - wyrazistej kulturowej, językowej i ekonomicznej alternatywy wobec Platformy Obywatelskiej. Taka wyrazistość sprawi, że nie tylko spadkobiercom Partii Demokratycznej, ale także znacznie szerszym środowiskom LiD bliżej będzie do PO niż do Nowej Lewicy.
Druga możliwość opiera się na założeniu, że polityczna siła Tuska to nie tyle efekt zasadniczej zmiany reguł politycznej rywalizacji, ile raczej doraźny skutek uboczny rządów PiS i jego uroczych koalicjantów. W tej interpretacji konsolidacja całego anty-PiS wokół lidera Platformy miałaby charakter doraźny i przed końcem 2009 r. musiałaby wyraźnie osłabnąć, pozostawiając przestrzeń dla odrodzenia się oferty lewicowo-liberalnej. Oferty, którą zaspokaja dziś PO i której z pewnością nie podejmie Nowa Lewica, nawet jeżeli uda jej się uzyskać dominujący wpływ na polityczną linię SLD.
Co więcej, podjęcie takiej oferty przez Borowskiego, Celińskiego, Lisa czy Widackiego wydaje się - z zupełnie innych względów - mało prawdopodobne. Projekt polityczny LiD był bowiem ściśle związany z nadzieją na siłę mitu porozumień Okrągłego Stołu, demokratycznej transformacji lat 90., polityczny seksapil Aleksandra Kwaśniewskiego. Liberalna lewica w tej wersji okazała się najbardziej anachronicznym ugrupowaniem sceny politycznej, odwróconym plecami do przyszłości i utyskującym na ducha nowych - niesympatycznych dla niej - czasów.
W nurcie tym nie pojawił się ani Sławomir Sierakowski, ani nawet Grzegorz Napieralski. Potencjalni młodzi liderzy demokratów odeszli do biznesu lub wylądowali w dalszych szeregach PO. Najbardziej wpływowy nurt polityczny Trzeciej Rzeczypospolitej okazał się bezpotomny. Jego przebudowę powstrzymały także reguły politycznej selekcji - obecne nie tylko na lewicy - w myśl których odmładzanie partii dokonuje się w stopniu i w sposób zaprojektowany przez stare elity. Zatem na czele ruchu młodych stają często najgrzeczniejsi, a nie najsilniejsi charakterologicznie liderzy.
Donald Tusk nie musi bać się wychowanków Sierakowskiego, bo ich czas przypadnie najwcześniej - jeżeli w ogóle to nastąpi - na okres jego politycznej emerytury. Może natomiast obawiać się każdej istotnej dynamiki w polu liberalnej lewicy. Nie będzie się lękać awantury o czerwony sztandar pierwszomajowego pochodu, ale pojawienia się - nawet kilku - młodych liderów, którzy dostrzegą, w jak wielkim stopniu idzie on tropami Aleksandra Kwaśniewskiego. Którzy zrozumieją, na czym polega dokonana przez Tuska reinterpretacja i uwspółcześnienie strategii byłego prezydenta.
Chciałbym być dobrze zrozumiany - to nie wiek ani nawet polityczne zużycie ograniczają dziś możliwości Borowskiego i Celińskiego. Tym ograniczeniem są - naturalne dla każdego - stereotypy, poza które bardzo trudno się wychodzi. Tym ograniczeniem jest wyniesiona z ostatnich 15 lat definicja lewicowości, która uniemożliwia im skuteczną rywalizację z Platformą Obywatelską. Nie mogąc być jednak liderami nowej i konkurencyjnej formacji, mogą stać się jej akuszerami. Mogą stworzyć elementarne warunki organizacyjne dla dyskusji o losach i przyszłości tego nurtu oraz przestrzeń dla artykulacji poglądów i aspiracji politycznych liberalnej lewicy.