Gdyby debata nad pisowskim projektem ustawy kompetencyjnej miała przybrać kształt poważny, należałoby zamiast wzajemnych połajanek zastanowić się nad dwiema kwestiami. Po pierwsze nad tym, jaki jest pożądany model pozycji państwa narodowego w konstrukcji europejskiej. Po drugie, jak zbudować takie mechanizmy wewnętrznego zaufania, by nie paraliżowały władz owego państwa narodowego. Zwolennicy tradycyjnego rozumienia suwerenności państwowej pomijają bowiem niewygodny dla nich fakt, że całkiem realna jest "suwerenność bez sterowności”. Suwerenność formalna, która nie może być przeniesiona w świat realny.

Reklama

Formułuję ten paradoks nie po to, by krytykować którąkolwiek ze stron. Historia Polski obfituje w podobne paradoksalne sytuacje, w których zdeklarowani niepodległościowcy ograniczają swymi działaniami realne możliwości prowadzenia polityki.

Dlatego w sprawie ochrony zakresu prerogatyw państwa elity polityczne powinny zawrzeć dalekowzroczny kompromis. Dalekowzroczny, a zatem abstrahujący od obecnych ról i uwikłań oraz w długiej perspektywie określający zasady formułowania interesu państwowego. Obecne elity powinny skupić się nie na pogłębianiu nieufności, lecz określeniu zasad będących przedmiotem szerokiego konsensusu. Zasad, które zwieńczy konstytucyjne wskazanie ośrodka zdolnego do sprawowania realnego przywództwa państwowego.

Tymczasem ostatnie zawirowanie wokół traktatu lizbońskiego i ustawy kompetencyjnej między premierem a prezydentem każe powątpiewać w możliwość wypracowania takiego konsensusu. Dziennikarze opisujący ów konflikt ograniczają się do dociekania, w jakich warunkach prezydent zgodzi się na ratyfikację traktatu. Pytają PO o granice kompromisu w kwestii ustawy. Komentatorzy koncentrują się na zmierzeniu zawartości czystej politycznej przepychanki w sporze, jedynie od czasu do czasu analizując to, co jest jego istotą.

Reklama

Ta zaś ostatnia kwestia - wskazanie istoty sporu - nie jest do końca rozstrzygalna. Najczęściej bowiem próbujemy odnieść istotę sporów politycznych do czegoś, co można nazwać prawdą psychologiczną. Poszukujemy odpowiedzi na pytania, o co naprawdę chodzi Jarosławowi Kaczyńskiemu, co chce w ten sposób uzyskać. Sposobem rozstrzygnięcia tej zagadki są zwykle analizy uprzednich zachowań prezesa PiS, rozmowy z jego rozmówcami, śledzenie przecieków i strzępów niekontrolowanych wypowiedzi.

Jednak w tej sprawie prawda psychologiczna nie jest najistotniejsza. Spór dotyka bowiem dwóch istotnych dylematów ustrojowych, których rozstrzygnięcie nie jest bynajmniej tak oczywiste, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Rdzeniem tych dylematów jest problem zaufania i ryzyka. Od pierwszych lat III Rzeczypospolitej rozwiązania ustrojowe tworzono, kierując się daleko posuniętą nieufnością prowadzącą do sytuacji, w której ani prezydent, ani premier nie mogli sprawować realnego przywództwa. Paradoksalnie projekt ustawy kompetencyjnej autorstwa PiS podtrzymuje tę zasadniczą cechę III Rzeczypospolitej - a w sensie technologicznym wyraźnie ją wzmacnia, wymagając współdziałania czterech organów państwa w sprawach - jak formułuje to uzasadnienie projektu - "aktów szczególnego ryzyka”.

Realizm w wersji reprezentowanej przez Jarosława i Lecha Kaczyńskich podpowiada zatem podwójną nieufność - po pierwsze wobec propozycji umów międzynarodowych ograniczających prawa państwa polskiego, po drugie wobec organów państwa, które mogą okazać się mało odporne na płynące z zewnątrz sugestie. Projekt PiS stanowi zatem próbę konstytucjonalizacji nieufności. Jej adresatem jest - co można uznać za klasyczny przypadek realizmu w polityce międzynarodowej - ogół państw członkowskich Unii, ale są nim także demokratycznie ukształtowane organy państwa.

Reklama

Stanowisko przeciwne zarysowane jest znacznie mniej wyraźnie. W głównym nurcie argumentacji, w potocznym wymiarze codziennej debaty politycznej dominuje przekonanie, że jakoś to będzie, że dramatyzowanie obecnej sytuacji nie ma uzasadnienia w faktach. Nie sposób jednak pominąć istnienia w polskiej debacie publicznej takiego nurtu, który kierując się nieufnością wobec wyborów polskiego społeczeństwa, pragnąłby jak najszybciej oprzeć możliwie szerokie sfery życia społecznego, gospodarczego i politycznego na regulacjach ogólnoeuropejskich. Warto uznać, że istnienie tego nurtu czyni "realizm” braci Kaczyńskich znacznie bardziej zasadnym.

Z pewnością nie jest intencją PiS ograniczenie pola manewru władz. Podobnie jak większość polityków PO nie marzy zapewne o dalszych krokach uszczuplających domenę państwa narodowego. Sprawa jest jednak zbyt poważna, by sprowadzić ją do poziomu rywalizacji partyjnej. Szansa jej pozytywnego rozstrzygnięcia leży w rezygnacji dwóch głównych partii z zamiaru instrumentalizacji materii ustrojowych o istotnych wieloletnich skutkach.