Słuchając komentarzy polityków PO, można odnieść wrażenie, że bardziej irytuje ich sojusz prezydencko-eseldowski niż sam fakt, że ich ustawa idzie do kosza. Treść opisanych wczoraj przez DZIENNIK pełnych goryczy SMS-ów, które dostaje przewodniczący Napieralski od swojego elektoratu, także nie dotyczy samej ustawy, ale tego, że z PiS ją obalono.
Doprawdy zabawna to sytuacja, gdy wiadomo, że dwie z trzech zwalczających się stron będą musiały się dogadać i że będzie musiało dojść do jakiegoś handlu politycznego, a jednocześnie wiadomo także, że główne zarzuty dotyczyć będą tego, że handluje się ustawą i że "z tymi” się handluje. Uważny czytelnik szybko dostrzeże, że to tylko nieco bardziej wyrafinowana wersja "prawa Kalego” (jak PO handluje z SLD - to dobrze, jak prezydent - to źle). Takiemu zastępowaniu polityki (pseudo)moralnością winna jest nie tylko historia, której pragmatyczne przezwyciężenia wciąż ekscytują opinię publiczną, ale i słabość samych partii.
PO, od której oczekuje się najwięcej, po raz kolejny rozczarowuje brakiem inicjatywy i skuteczności. Nie udało jej się przygotować takiego projektu, który przekonująco chroniłby media publiczne od partyjnych gier. Przesuwanie kompetencji między jedną instytucją zależną od partii (KRRiT) do drugiej jeszcze bardziej zależnej (UKE) albo idea, żeby kandydatów na szefów mediów publicznych opiniowały organizacje twórcze albo akademickie, to jedynie pozorowane reformy złego prawa. W ten sposób partia Tuska bardzo ułatwiła zadanie przeciwnikom, którzy nie ryzykowali wiele przed opinią publiczną, blokując tak kiepski projekt.
Skala nieudolności rządu Tuska wywołuje podejrzenie, że może PO uważa, że jest jej na rękę obecny układ? Może Tusk uwierzył w powtarzane od dawna przez krytyków zawłaszczania mediów publicznych zaklęcie, że kto ma media, wcale nie wygrywa, ale przegrywa wybory? A może sądzi, że media publiczne z nadreprezentacją dziennikarzy zaangażowanych w budowę IV RP nie pozwolą Polakom szybko zapomnieć, jak wyglądały rządy PiS, Samoobrony i LPR? Tak czy inaczej, z pewnością nie jest to "przywracanie normalności” w życiu politycznym, które obiecała Platforma.
Bezsensownie zachował się także Sojusz. Dzięki automatycznemu wetu prezydenta partia Napieralskiego dostała szansę odzyskania inicjatywy politycznej, której normalnie nie ma z racji małej reprezentacji w Sejmie. Należało zaproponować PO poparcie jej polityki w sprawie mediów w zamian za poparcie jakiegoś własnego projektu związanego z którymś z ważnych dla lewicy obszarów - choćby ustawy podnoszącej płacę minimalną do poziomu połowy średniej albo projektu zmian w prawie, który urealniłby możliwość zakładania związków zawodowych w sektorze prywatnym.
Także w sprawach światopoglądowych SLD mógłby wywalczyć coś, co nie wykraczałoby poza możliwości akceptacji ze strony PO. Na przykład wprowadzenie wychowania seksualnego do szkół, co według wszystkich badań popiera zdecydowana większość społeczeństwa. Taki targ polityczny byłby czytelny i zrozumiały dla wszystkich. Pokazywałby, że partia ma program, jest zdeterminowana, żeby go wprowadzić w życie i potrafi to zrobić.
A tak wyszło jak zawsze. SLD nie umie nawet udawać lewicy. Targowanie się o jakiś niejasny własny projekt nowelizacji rządowej nowelizacji ustawy o mediach publicznych, a następnie wstrzymanie się od głosu, było najgłupszym możliwym rozwiązaniem, zupełnie niezrozumiałym dla wyborców. Niektórzy nawet wstrzymali się od wstrzymania - jak poseł Kalisz czy Wojciech Olejniczak, którzy taktycznie nie wzięli udziału w głosowaniu.
I to ma być polityka? Społeczeństwo nie oczekuje od PO ani SLD świadectw moralnych. Zresztą cnoty politycznej żadna z wymienionych partii już dawno nie ma. Nieudolna Platforma, zacietrzewiony prezydent, bezpłciowy SLD i niewidoczny PSL - polska polityka nie pozostawia publicystom dużego wyboru w poetyce zakończeń.