Barack Obama został Człowiekiem Roku 2008 tygodnika "Time". Gazeta honoruje w ten sposób ludzi, którzy najwięcej osiągnęli w mijającym sezonie. Jej tegoroczny wybór wydaje się bezsporny - przyznać to muszą i ci, którzy kibicowali zwycięzcy tegorocznych wyborów prezydenckich w USA, i jego rywal republikanin John McCain. Wygrana 4 listopada czarnoskórego Obamy to historyczne wydarzenie. I chociaż on sam będzie się upierać, że chce być i będzie prezydentem wszystkich Amerykanów, to jest nieformalnym liderem afroamerykańskiej mniejszości, a jego zwycięstwo nagrodą dla wysiłków emancypacyjnych tej ostatniej.

Reklama

Czarni długo byli pozbawieni przywództwa zdolnego wymusić społeczną zmianę. Kilkudziesięciu afroamerykańskich członków Izby Reprezentantów tworzy Czarny Konwentykiel, ciało polityczne bez istotniejszego znaczenia. Condoleezzę Rice bądź generała Colina Powella trudno nazwać liderami etnicznymi.

Ostatnim wielkim liderem był Jesse Jackson: potrafił wspiąć się ponad problem rasowy i wystąpił jako rzecznik emancypacji w ogóle. Przedostał się do politycznej pierwszej ligi. Osiągnął w prawyborach w 1988 r. poparcie 7 mln głosujących (ulegając ostatecznie Michaelowi Dukakisowi), wśród nich wielu białych ze stanów takich jak Tennessee czy Karolina Południowa, gdzie Partia Demokratyczna uchodzi za dość konserwatywną.

Potem kilku marzyło o podobnym sukcesie. Wielebny Alfred Sharpton zaczął od wyborów lokalnych, potem próbował sił w walce o fotel senatora. Trafił na pierwsze strony gazet, gdy kilkanaście lat temu interweniował w sprawie gwałtu, którego miała się dopuścić na czarnej dziewczynie grupa białych. Okazało się, że do przestępstwa nie doszło. Sharpton i inni radykałowie posłużyli się manipulacją, chcąc dotrzeć do ludzi z "socjologiczną" prawdą o nieszczęśliwym losie czarnych kobiet. To, że dziewczynie nic się nie stało, nie zmieniało w ich opinii faktu, iż mogło się stać, bo podobne tragedie zdarzyły się wielokrotnie. Ale kłamstwo pozostaje kłamstwem i pastor stracił wiarygodność. Barack Obama tego błędu nie popełnił. Nie oszukiwał, nie zaklinał rzeczywistości, żeby przekonać do siebie większość Amerykanów.

Reklama

Sukces prezydenta-elekta polegał na tym, że porzucił retorykę radykalnych intelektualistów typu Cornela Westa lub Michaela E. Dysona przerażają wizjami Malcolma X (odkurzonego z niepamięci dzięki kultowemu filmowi), odciął się od ekstremum kanonizującego kulturę "Czarnych Panter".

Największy wysiłek społeczeństwa USA na drodze do równouprawnienia został uczyniony. Teraz wszystko zależy od nich - Afroamerykanów. Ale to nie takie proste. Czarna wspólnota musi poradzić sobie z wewnętrznym kryzysem. O swojej frustracji związanej z tym, jak dramatycznie ruch praw obywatelskich zszedł ze swojej pierwotnej drogi, mówił kilka lat temu znany aktor Bill Cosby: "Armatki wodne zmiatały naszych ludzi walczących o prawa człowieka. A dziś dzieci chcą przerywać naukę, okradać sklepy. Ludzie demonstrowali kiedyś, żeby zdobyć równy dostęp do edukacji, byli obrzucani kamieniami. A dziś mamy głąby chodzące bez celu. Ludzie z biednych rodzin nie dorastają do odpowiedzialności. Nie wychowują swoich dzieci! Kupują im buty sportowe po 500 dolarów. A na podręczniki szkoda im 200 dolarów".

Przed Barackiem Obamą stoi teraz bardzo poważne zadanie. W kulturze, w której nie ma właściwego wzorca odpowiedzialnego mężczyzny, nowy prezydent może dawać przykład milionom chłopców, którzy wychowywali się bez ojca. Może im pokazać, że życie młodego Afroamerykanina nie musi iść drogą gangów samochodowych, porzuconych kobiet i więzienia. W tym właśnie kryje się wynikająca ze zwycięstwa Obamy w wyborach nadzieja dla murzyńskiej wspólnoty.