Już w trakcie kampanii Obama mocno stawiał na ekologię – zapewniał, że do 2050 r. Ameryka ograniczy emisję gazów cieplarnianych o 80 proc., zaś jego administracja zainwestuje 150 mld dol. w odnawialne źródła energii. Po wygraniu wyborów zieloną rewolucję postanowił zacząć od siebie. – Pierwsze, co chcę zrobić, to usiąść z administratorem Białego Domu i oszacować koszty wykorzystania energii. Chcę pokazać Amerykanom, że to wcale nie jest trudne – deklarował w wywiadzie dla Barbary Walters. Pierwsze rozmowy ze Stephenem W. Rochonem, który prezydencką rezydencją zarządza od 2007 r., Obama przeprowadził już w połowie listopada. Swoją pomoc zaoferowali już ekolodzy, zaś Amerykański Instytut Architektów zaproponował wydelegowanie na Pennsylvania Avenue stałego doradcy.
Jednak jak pokazuje historia, 44. prezydent wcale nie jest prekursorem energetycznych oszczędności w Białym Domu. Lyndon Johnson był znany z tego, że sam gasił niepotrzebnie zapalone żarówki, zaś Jimmy Carter zamiast podkręcać kaloryfery zakładał ciepły sweter, a na dachu budynku kazał umieścić panele słoneczne. Jednak jego republikański następca Ronald Reagan nie doceniał pomysłu poprzednika i kazał zdemontować instalację. Moda na ekologię powróciła do Białego Domu w latach 90. za prezydentury Billa Clintona, który ogłosił program „Greening The White House”, w ramach którego w rezydencji zainstalowano energooszczędne świetlówki oraz zamontowano podwójne szyby w oknach. Wraz z administracją George’a W. Busha na dachu znów pojawiły się grzewcze systemy słoneczne, w toaletach zainstalowano opcję oszczędnego spłukiwania, zaś wszystkie urządzenia biurowe wymieniono na nowocześniejsze, posiadające certyfikat Energy Star wystawiany przez Amerykańską Agencję Ochrony Środowiska.
Jeśli za swojej prezydentury Obama jeszcze udoskonali to, czego dokonali jego poprzednicy, to Biały Dom ma szansę dołączyć do grona zielonych budynków symboli jak siedziba niemieckiego parlamentu Reichstag czy od niedawna budynki Watykanu.