Scenka zrelacjonowana przez media ukraińskie. W Moskwie prezes Gazpromu Miller informuje kijowskich dziennikarzy, że właśnie podniósł ofertę dla Ukrainy do 450 dol. za 1000 m sześc. gazu. "Naftohaz nie chciał rozmawiać o ulgowej propozycji 250 dol., nie wrócił do stołu przy cenie 370 ani 418 dol. Więc może cena 450 dol. skłoni go do negocjacji" - mówi zdumionym ukraińskim korespondentom Miller z wyraźnym zadowoleniem na twarzy.
Moskwa z Ukrainą zagrała va banque. I wiele wskazuje, że rozszerzenie konfliktu gazowego na kraje Unii może zmusić Ukraińców do ugody na upokarzających dla nich warunkach. Może być nawet tak, że wobec ostro spadających światowych cen gazu Naftohaz będzie pod koniec roku płacić więcej niż polskie PGNiG. To potwierdza hipotezę, że pogrążającym się w coraz głębszym kryzysie Rosjanom tym razem nie chodzi o żadne koncesje polityczne, lecz mają prosty zamiar złupienia Kijowa na tyle, na ile się da. Ze świadomością, że w ten sposób sieją chaos na Ukrainie i przyśpieszają niebezpieczeństwo wewnętrznego rozkładu tego państwa. To jest jasne.
Pozostaje pytanie: kto i dlaczego postanowił tak ostro udramatyzować konflikt, obcinając niespodzianie i bez konieczności dostawy na Zachód? I to w czasie pierwszych od dawna solidnych europejskich mrozów. Czyli tak, aby sztucznie wywołać panikę przynajmniej w krajach szczególnie zależnych od gazu płynącego przez Ukrainę: w Bułgarii, Słowacji, Grecji czy Chorwacji. I wymusić bardziej zdecydowaną od początkowych rytualnych oświadczeń presję UE na szybką ugodę.
Odpowiedź ułatwia inna scenka rodzajowa, zaprezentowana przez media rosyjskie. Poniedziałek, 5 stycznia. Podmoskiewska leśna willa w Nowo-Ogariewie. "Dobrze, zgadzam się. Proszę zmniejszać od dzisiaj" - mówi premier Putin do prezesa Millera. Tym razem nie chodzi już o zablokowany od pięciu dni gaz dla Ukrainy. Scenka przedstawia reakcję rosyjskiego premiera na wniosek o znaczące zmniejszenie dostaw płynących przez Ukrainę na Zachód. A pretekstem jest alarm Millera o kradzieży przez Kijów gazu przeznaczonego do krajów Unii.
Is fecit cui prodest. Sam byłem zaskoczony łatwością, z jaką Kreml podjął decyzję o europeizacji konfliktu. Zwykły gazowy szantaż nie zadziałał, bo Ukraina rzeczywiście ma dość gazu na dłuższy czas. Tym razem Naftohaz nie tylko nie kradnie, ale nawet poświęcił już sporo gazu z własnych magazynów, aby utrzymać tzw. techniczny przepływ za granicę. Tymczasem Kreml jest poirytowany kijowską strategią odmawiania rozmów i przeczekiwania konfliktu. Irytację tę wzmógł - jak się zdaje - prezydent Juszczenko, w oku cyklonu wyjeżdżając w Karpaty na narty. Nieoczekiwane postawienie w stan zagrożenia kilku państw europejskich zmusza Ukrainę do rozmów i szybkich ustępstw. I odgrzewa fałszywy dziś, ale wiarygodny z przeszłości argument o ukraińskiej kradzieży. To rosyjskim interesem jest dzisiaj europejska, pełna zniecierpliwienia i egoistycznej obawy presja na szybkie zakończenie kryzysu. Niech ta Ukraina - u licha - w końcu normalnie płaci i wszyscy będą szczęśliwi! Podobnie jak rosyjskim interesem jest zdyskredytowanie zaufania do ukraińskiego tranzytu. Po to, by wzmocnić u południowych Europejczyków pragnienie budowania za ogromne pieniądze sławetnej rury South Stream, która pozwoliłaby Grekom, Węgrom, Bułgarom czy Chorwatom raz na zawsze pozbyć się kłopotów z ukraińskim tranzytem i rzucić się bezpośrednio i z pełnym zaufaniem w szeroko rozpostarte ramiona Gazpromu. Tak jak wcześniej zrobili to Niemcy, podejmując inicjatywę budowy rury North Stream na Bałtyku.
I nawet minister Sikorski daje się zwieść tej pokusie, gdy we wtorek nalega na szybki koniec kryzysu i szuka rozwiązania problemów na przyszłość w budowie drugiej rury jamalskiej do Rosji. Bo postulat szybkiego końca kryzysu to w istocie żądanie kapitulacji Ukrainy w chwili, gdy próbowała ona właśnie gry na czas. A planowanie dzisiaj nowej rury do Rosji - to podsycanie nieufności do ukraińskiego tranzytu. Jedno i drugie kulą w płot.