Jeśli to nie była zdrada, to co nią jest? Jeśli nie tak właśnie kończą się wielkie polityczne historie, to kiedy można ogłosić ich koniec?
Śladami Danuty Huebner przez lata związanej z SLD, a obecnie kandydatki PO w wyborach do Parlamentu Europejskiego, stwierdza, że po jego stronie sceny politycznej nic wielkiego już się nie urodzi. I że w związku z tym, kto może, powinien zwiewać. Nawet jeśli oferta pada z ust dotychczasowego przeciwnika, nawet jeżeli szanse na obiecywane ciasteczko są minimalne. Lepsze to niż nic. "To decyzja, która wynika z pustki na lewicy" - przyznaje Józef Oleksy, były premier, dziś poza SLD.
I wie, co mówi. Bo tym razem z wewnątrz widać lepiej niż z zewnątrz. Bo to, co dla obserwatorów było sporym zaskoczeniem, dla ludzi lewicy jest potężnym ciosem.
Polityk SLD opowiada: "Jesteśmy w szoku. Miał być naszym zbawcą na białym koniu. Liczyliśmy, że odkuje się w przyszłych wyborach prezydenckich i pociągnie listę do europarlamentu. A on po prostu sobie pojechał w inną stronę" - mówi.
Nie wiadomo, kiedy dokładnie Platforma zdecydowała się przechwycić Włodzimierza Cimoszewicza. Politycy lewicy sugerują, że nie był to scenariusz przygotowywany od dawna, a raczej spontaniczna zagrywka. Jak twierdzą nasi rozmówcy, kierownictwo PO szybko zorientowało się, że o porozumienie na lewicy i jedną wspólną listę będzie ciężko. Padł więc pomysł: wykorzystać zamęt, sięgnąć po ostatnie silne w sondażach nazwisko - Cimoszewicza. Pojawił się jednak zasadniczy problem, doskonale znany wszystkim dziennikarzom, jak skontaktować się z senatorem, zazwyczaj nieosiągalnym. Krótkie namowy w Sejmie i w końcu Sławomir Nowak decyduje się podejść do szefa klubu SLD Wojciecha Olejniczaka, a ten bez problemu daje mu numer do Cimoszewicza. Jak ustaliliśmy, to sam premier Tusk miał zadzwonić do Cimoszewicza. "Z niższego poziomu pewnie nawet nie odebrałby telefonu" - mówi złośliwie polityk SLD.
Ale by zrozumieć motywy Cimoszewicza, trzeba się cofnąć jeszcze wcześniej. Bo wraz z jego kandydowaniem na szefa Rady Europy zamyka się jeszcze jedna historia - marzenie o jednej lewicowej liście do Parlamentu Europejskiego. Już wiadomo, że będą dwie - eseldowska i Dariusza Rosatiego, nazwana Porozumieniem dla Przyszłości. Obie walczyły o Cimoszewicza, on żądał, by była jedna. Trudne negocjacje między Grzegorzem Napieralskim a Włodzimierzem Cimoszewiczem ciągnęły się od kilku miesięcy, ale momentem przełomowym był tydzień przed ostatnią lutową radą krajową Sojuszu. Według stronników Napieralskiego Cimoszewicz zapewniał, że wszystko jest w porządku, że wybierze SLD. Jak relacjonuje polityk Sojuszu, Napieralski był przekonany, że wszystko pójdzie gładko. Trzeba było tylko domknąć listę. Nikt nie spodziewał się dalszego rozwoju zdarzeń.
O wadze, jaką lewica przykładała do nazwiska Cimoszewicza, świadczy to, że jeszcze miesiąc temu, kiedy w Sejmie trwała debata o kryzysie, Napieralski bardziej niż dyskusją zajęty był negocjacjami z byłym premierem. Podenerwowany chodził po korytarzu sejmowym, narzekając: "Co ten Cimoszewicz sobie wyobraża? Chce wspólnej europejskiej listy z demokratami! To, że chce swoich, można jakoś wytłumaczyć, ale on chce decydować nawet o nazwie listy. Ma być Porozumienie dla Wolności, a gdzie element, że na listach są czerwoni?".
Ale 19 lutego w jednej z gazet ukazuje się rozmowa z Cimoszewiczem. "Właśnie ten wywiad nas dobił i zerwał możliwość dalszej współpracy" - mówi osoba z bliskiego otoczenia Grzegorza Napieralskiego. Cimoszewicz postawił w nim ultimatum: albo eseldowska lista do europarlamentu będzie wspólna z Partią Demokratyczną, albo nie ma o czym rozmawiać.
Stanęło na opcji drugiej. SLD postanowił startować do europarlamentu samodzielnie i pod własnym szyldem. W poniedziałek 2 marca Cimoszewicz podjął decyzję, że przyjmuje propozycje rządu. Tego samego dnia dzwoni do Kwaśniewskiego i Napieralskiego, by przekazać im tę wiadomość. W czwartek premier Tusk zgłosił oficjalnie kandydaturę byłego premiera na szefa Rady Europy. Czy ma szansę? Pozostali kandydaci od miesięcy przygotowują swoją kampanię. Co gorsza, socjaliści już teraz po cichu mówią, że nie zamierzają lobbować na rzecz Cimoszewicza, bo - jak twierdzą - nikt ich o to nie poprosił, a to przecież frakcje zadecydują, a nie rządy.
"Szanse ma niewielkie, sam eliminuje się z gry o prezydenturę" - mówi nam Marek Siwiec. Na swoim blogu napisał, że Danuta Huebner zostawiła lewicę, ale dostanie komisarza. Włodzimierz Cimoszewicz też zostawił lewicę, a nie dostanie nic.
Część działaczy SLD czuje, jakby ponownie oglądała ten sam film. Poseł SLD: "Odżyły we mnie stare pretensje, że wtedy, przed wyborami prezydenckimi w 2005 r., gdy Platforma zaatakowała go Jarucką, tak nas zostawił".
Osoba z otoczenia Grzegorza Napieralskiego tak podsumowuje nastroje na lewicy: "Mamy dość ludzi, którzy mówią, co mamy robić, a nic nie dają partii".
Andrzej Szejna, poseł do Parlamentu Europejskiego: "To wszystko jest nieracjonalne. Przecież trzeba pamiętać, kto sabotował kampanię prezydencką Włodzimierza Cimoszewicza. Była to oczywiście Platforma i poseł Miodowicz, który rozpętał aferę z Jarucką. Oczywiście Cimoszewicz ma kwalifikacje na to stanowisko, ale dziwię się, że na to się zgodził. Tak naprawdę to dał się wystawić Donaldowi Tuskowi. Kupił Inflanty od pana Zagłoby" - mówi wpływowy na lewicy polityk. I dodaje: "Nie ma już tematu jego przyszłej prezydentury".
I to wydaje się być bezsprzeczne. Ale to wcale nie oznacza, że w ogóle będzie temat lewicowego kandydata na prezydenta. Bo jeśli Cimoszewicz nie, to kto? Jerzy Szmajdziński? Kandydat wyraźnie niszowy i chyba bez woli walki, również bardzo bliski PO. Zresztą tak naprawdę to nie brak nazwisk niszczy SLD. Kluczowy dla słabości tej partii, która nawet nie potrafi sformułować choćby prostej oferty na czasy kryzysu, wydaje się spór symbolizowany przez dwa nazwiska - Wojciecha Olejniczaka i Grzegorza Napieralskiego. Wbrew temu, co próbują sami czasem sygnalizować, nie chodzi tu przede wszystkim o stosunek do przeszłości (Napieralski chwali PRL, Olejniczak się dystansuje) ani o poglądy gospodarcze (socjalista kontra różowy liberał). Istotą jest spór o to, czy SLD ma szansę jako samodzielny byt polityczny. Obecny szef Sojuszu wygrał przecież walkę o przywództwo w partii pod hasłami skończenia z blokiem Lewica i Demokraci (zmusił Olejniczaka do zerwania tego porozumienia) i wyraźnie nawiązuje publicznie do czasów Millera, które uważa za okres świetności swojej formacji, uważając posypanie głowy popiołem za czasów milleryzmu za błąd. Olejniczak chciałby kontynuować linię Aleksandra Kwaśniewskiego, dla którego polityczną wartością zawsze było łączenie jak największej liczby środowisk i ludzi.
Kolejne miesiące przynoszą kontynuację tego sporu: popierać Platformę w imię politycznego konsensusu czy iść na zwarcie, by szukać wyrazistości? Tak było w sprawie pierwszej ustawy medialnej, podobnie gdy ważyła się sprawa emerytur pomostowych. Raz wygrywa jedna opcja, raz druga, ale sensu w tym w sumie nie ma żadnego. Nikt nie wie, o co lewicy chodzi. A młody szef całą energię poświęcać musi na walkę z poprzednim szefem, równie młodym. W efekcie sondaże stoją w miejscu, wahając się od 5 do 8 proc.
A teraz jeszcze kolejne nieszczęście - Cimoszewicz odchodzi do Tuska. Zdaniem większości polityków SLD ten ruch ma drugie dno, Platforma chce do końca przejąć elektorat lewicowy. Osoby zajmujące się marketingiem partii przypominają, że 30 proc. elektoratu PO to wyborcy lewicowi. Lewica najczęściej jest dla zwolenników Platformy partią drugiego wyboru. Warto więc o nich dbać. I PO dba. "Bo jak rozumieć, że premier centroprawicowego rządu nagle zaczyna mówi o eutanazji? To takie panowanie symboliczne nad naszym elektoratem, wyreżyserowana gra" - żali się Tomasz Kalita, rzecznik prasowy SLD.
A od lat analizujący sytuację na lewicy politolog prof. Kazimierz Kik stwierdza: "Lewicy w zasadzie już nie ma. Ona jest jeszcze tylko w Sejmie. I może tam będzie, bo jakoś uzbiera swoje 5 czy 7 proc. Ale to raczej malejąca tendencja. Cimoszewicz mógł być elementem spajającym lewicę, dlatego to strata tak bolesna" - ocenia politolog.
A socjolog doktor Jarosław Flis z Uniwersytetu Jagiellońskiego dodaje: "Dla Sojuszu decyzja Cimoszewicza to przede wszystkim publiczne upokorzenie. Teraz Platforma próbuje podjąć akcję pod nazwą: dorżnięcie watahy, tylko że nie po prawej stronie, ale po lewej. Ale nie przez szersze otwarcie Platformy na środowisko lewicowe, lecz takie pojedyncze sygnały, które mają całą resztę wyrzucić na margines" - mówi Flis.
Trudno odmówić racji tej analizie. Dlatego niezależnie od tego, czy Włodzimierzowi Cimoszewiczowi uda się wywalczyć europejskie stanowisko, czy nie, dzień, w którym powiedział "tak" Donaldowi Tuskowi, przejdzie do historii jako moment abdykacji lewicy z dużych ambicji politycznych. Teraz zostaje już tylko marzenie o losie przystawki Platformy Obywatelskiej. Nie znaczy to, że lewicy, jaką znamy, nie będzie. Będzie. Ale nic więcej.