Dopóki suweren łaskawie patrzy na błazna, nic mu się nie stanie. Dopóki medialny dwór uznaje codzienne popisy – konferencje Palikota za ważne wydarzenie, jego pozycja jest nie zagrożona. „Sprawa Palikota” to zatem nie pytanie o granice przyzwoitości ani nawet o kwestie finansowania jego kampanii. To szansa na zrozumienie reguł obecnej równowagi politycznej oraz wykreślenie dynamiki, która może określić przyszłość polskiej polityki.

Reklama

„Ja jestem skutkiem, nie przyczyną. Jestem efektem zaniechań w polityce” – objaśnia przytomnie istotę swego sukcesu Janusz Palikot. Kiedy uważniej się przyjrzeć – Tusk też jest zaledwie „skutkiem”, może nawet cała PO. Spróbujmy nazwać zatem przyczynę: jest nią zwrot populistyczny, jaki nastąpił po załamaniu się postkomunistów. Jest zmiana osi rywalizacji, która dokonała się w zasadzie w ideowej próżni.

W roku 2003, roku afery Rywina, opozycja miała bardzo solidnie opracowaną argumentację wymierzoną przeciwko postkomunistom. Miała wypracowaną wokół historycznego podziału tożsamość, która nagle – w warunkach całkowitej kompromitacji SLD – stała się tożsamością dominującą. Rok 2005 z jego logiką walki o prezydenturę i zwycięstwo w wyborach parlamentarnych przyspieszył polaryzację wewnątrz centroprawicy: z jednej strony poprzez uruchomienie schematu „Polski liberalnej” i „Polski solidarnej”, bliźniaczo podobnego do tego z pierwszej prezydenckiej kampanii Wałęsy (1990), z drugiej poprzez odtworzenie sporu wokół „nocnej zmiany”, obalenia rządu Jana Olszewskiego. Sporu o lustrację i o Wałęsę, w którym można było odwoływać się do drugiego wewnętrznego podziału lat 90.

Oba historyczne spory wewnątrz opozycji (liberalizm – solidaryzm, Wałęsa – Olszewski) były funkcjonalne tylko częściowo. Jednak gdy czyta się histeryczne wystąpienia krytyków Jana Olszewskiego z wiosny 1992 roku i porównuje z tym, co pisano o Jarosławie Kaczyńskim wiosną 2007, to wyraźnie widać, że nowych argumentów nie przybyło po żadnej ze stron. Nic zatem dziwnego, że spór szybko uległ wyjałowieniu. Zwłaszcza po zwycięstwie PO, którego ugruntowanie w przestrzeni publicznej wymagało jedynie wszczynania od czasu do czasu awantur z PiS lub prezydentem.

Reklama

Piotr Zaremba ma rację, gdy pisze, że spór między PO i PiS ma swoje realne przestrzenie (system opieki zdrowotnej, obronność i polityka zagraniczna, finansowanie partii i kampanii wyborczych), ale słusznie zauważa, że spór toczy się poza tym co merytoryczne. Dlaczego? Wszystko wskazuje na to, że istotą problemu jest „orientacja na wyborcę”, któremu taki obrót spraw odpowiada.

Społeczne podstawy status quo

Nic nie wskazuje na to, że kontestowany przez sporą część komentatorów i publicystów jałowy spór między PO a PiS jest odrzucany przez szersze kręgi społeczne. Z trzech powodów:

Reklama

- Po pierwsze istnieje spora grupa osób, które swą nową polityczną tożsamość (po upadku podziału postkomunistycznego) zbudowały w kampanii wyborczej 2005 roku i w okresie rządów PiS. Osoby te szukają w polityce tego, co potwierdza ich wybór. Akceptują brutalność i powierzchowność ataków i oskarżeń, bo utwierdzają zasadność ich przekonań. Absurdem wydają im się „bajki o PO – PiS, chcą konfliktu na tej osi.

- Druga grupa zainteresowana w podtrzymaniu obecnego kształtu życia publicznego to antypolityczna „większość”. Trudno powiedzieć, czy jest to większość „statystyczna” czy tylko „moralna”. Z pewnością jednak konstytuuje ona dominujący dyskurs potoczny. To grupa, która politykę uważa za sferę absurdu, a Palikota za potwierdzenie lub demaskowanie tego faktu. W grupie tej znajduje się spora, przeważająca część elit społecznych, które politykę postrzegają jako zagrożenie swoich interesów polegających na autonomii korporacji zawodowych (znacząca część elity funkcjonuje w ich ramach), na zaufaniu do zorganizowanych i do pewnego stopnia zamkniętych rynków, na systemie pożytków czerpanych z publicznej kasy. Polityczność w wydaniu Jarosława Kaczyńskiego zmobilizowała ją do skutecznej akcji „antypolitycznej” i wsparcia „antypolitycznego” gabinetu Tuska.

- Trzeci nurt społeczny, który wspiera status quo, można nazwać nurtem klientelistycznym. To ta część elit administracyjnych, politycznych, częściowo medialnych, która swoją pozycję zawdzięcza kontaktom z dwoma kluczowymi ośrodkami władzy (Tuskiem i braćmi Kaczyńskimi). Dla nich obecny status quo jest godne podtrzymania, bo każdy inny układ byłby bardzo ryzykowny. Od pierwszej grupy różni się jednak tym, że jest znacznie bardziej wyrachowana i cyniczna w swych wyborach. O ile osobom z pierwszej grupy PO i PiS dostarcza tożsamości, o tyle grupie trzeciej – posad, możliwości, dostępu do zasobów.

Dynamika i możliwe zmiany

Oczywiście te trzy dominujące w polskim życiu publicznym postawy nie przekładają się na żadne konkretne wybory polityczne, nie tworzą zorganizowanych grup. Ale określają realne pole rywalizacji. Chciałbym podkreślić, że w zaproponowanym tu opisie nie warunkują one polityki bezwzględnie. Przeciwnie – do pewnego stopnia są przez tę politykę ukształtowane. To zresztą określa ich wewnętrzną dynamikę. Gdyby PiS przegrał wyraźnie wybory prezydenckie (2010) i parlamentarne (2011), to załamałaby się równowaga w ramach trzeciego, klientelistycznego, segmentu status quo.

Co więcej, jakakolwiek dyskusja w obrębie obu partii – naturalna dla zwycięzców, którzy muszą określić reguły sukcesji i przegranych, którzy muszą opisać na nowo swą rolę – będzie w sposób naturalny budowała nowe tożsamości. Tożsamości już do pewnego stopnia poszukiwane. Część młodej elity politycznej i społecznej ma poczucie, że jałowy spór na osi Putra – Niesiołowski czy Kurski – Pitera nie stanowi podstawy dla samookreślenia.

Najbardziej trwałym elementem układanki jest antypolityczna orientacja znaczących elit społecznych. Jest ona najpoważniejszym dramatem ostatniego dwudziestolecia, faktyczną blokadą możliwości budowy silnego państwa, blokadą powstania stabilnej i odpowiedzialnej elity politycznej, wreszcie – w istotnym stopniu blokadą toczenia przez tę elitę istotnej debaty publicznej.

Mimo to można powiedzieć, że dynamika zmian będzie pochodną tempa erozji trzech wyżej wspomnianych postaw społecznych oraz – co nie mniej istotne – pojawiania się nowych idei politycznych. Problemem bowiem jest to, że wszystkie pomysły alternatywne „pracują” w obrębie ukształtowanych w latach 90. języków politycznych, równie anachronicznych jak świat pojęć Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego.

Walka o czas, nie o nieśmiertelność

Michał Karnowski słusznie zwraca uwagę na fakt, że Tusk i Kaczyński dominują nad konkurentami zarówno wolą walki, jak i skalą politycznych doświadczeń. Są politykami o silnych charakterach, czego nie można powiedzieć o ich licznych konkurentach. Nie zmienia to jednak faktu, że sposób, w jaki wywalczyli obecną pozycję, w jaki zbudowali swoje partie i najbliższe polityczne zaplecze, skazuje ich na doraźność. Wielcy politycy zapewniali sobie nieśmiertelność, budując instytucje przechowujące ich idee założycielskie. Tworzyli państwa, zmieniali ustroje, budowali historyczne obozy polityczne.

Tusk i Kaczyński nie walczą zatem – jak chce Cezary Michalski – o nieśmiertelność. Jego mocną tezę sprowadziłbym do tego, że walczą z czasem. Walczą o jak najdłuższą obecność na scenie politycznej, na obecnych komfortowych warunkach. Cechą najważniejszą owego komfortu – dla obu polityków – jest bowiem nieposiadanie konkurencji we własnej partii. Ba – nieposiadanie nawet grupy, przed którą trzeba się tłumaczyć z prowadzonej polityki. To redukuje wszelkie strategie do wymiaru dość prostej gry taktycznej. Gry toczonej w sferze komunikacji politycznej – o zachowanie wizerunku, zepchnięcie przeciwnika do defensywy, ale zarazem o podtrzymanie wygodnego dla obu stron sporu.

Kosztem tej redukcji jest między innymi nieustający benefis posła Palikota. Benefis, który postrzega się jako niszczenie kolejnych granic przyzwoitości, naruszanie dobrych obyczajów w polityce. Pomija się przy tym konsekwencje mniej niż Palikot spektakularne, ale znacznie bardziej dotkliwe. Jedną z nich jest załamanie sfery publicznej jako przestrzeni istotnej debaty. Pięć lat temu moi studenci interesowali się żywo kolejnymi tekstami diagnozującymi aferę Rywina i porządki oligarchiczne. Komentowali kolejne zdarzenia na scenie politycznej.

Obecnie polityka jawi się im jako przestrzeń bezsensownego, nieistotnego sporu, którego wynik określają już tylko pasjonaci od marketingu politycznego, ale który nie ma wpływu na żadne realne zmiany. W sferze publicznej nie ma istotnego sporu ani istotnych opisów. Zmarnowaliśmy ożywienie publiczne lat 2003 – 2005, kiedy to po raz pierwszy od dawna powstawały inicjatywy obywatelskie zorientowane na dobro publiczne jako takie.

Ten drugi koszt jest poważniejszy od stu niepoważnych konferencji Palikota. Zamknięcie się polityki w okowach konfliktu z roku 2005 ma swoje skutki nie tylko w bierności rządu, obniżeniu się poziomu debaty, ale także w poczuciu, że jedynym sensem angażowania się w politykę jest nadzieja na obejmowanie stanowisk, na wejście w klientelistyczny system obsługiwany przez największe partie.

To jest nasz – inny od Tuska i Kaczyńskiego – wymiar gry z czasem. O ile współpraca tych dwóch ośrodków mogła zapewnić im nieśmiertelność jako autorom nowego porządku ustrojowego, o tyle ich rywalizacja stała się klątwą polityki ostatnich lat. Polityki uwolnionej od postkomunizmu, ale zaplątanej we własny język, w anachroniczne diagnozy. Polityki kontestowanej przez elity i sporą część społeczeństwa. Polityki, która zamiast być narzędziem narodowej strategii, przeszkadza nam ciągle jak kula u nogi.