Robert Mazurek: Jak został pan celebrytą?
Borys Szyc*: A kto to jest?

Pan.
Nie pamiętam, kiedy zaczęto się mną interesować.

Bił pan paparazzich?
Ja?! No co pan!

A skarżą się.
Chętnie ich pobiję, jak będą dalej się zajmować moją rodziną, moją córką, nie mną. Dla mnie to nie ludzie, to śmieci. Nie mają świadomości, że są hienami i wykonują zawód, na który można tylko splunąć. Rozumiem, że każdy musi jakoś zarobić, byle odpier… się od mojego dziecka, od mojej mamy, od Ani i wszystkich, którzy sobie ich nie życzą. Ja nie mogę już nawet pójść z kimś na spacer do parku, bo zaraz okaże się moją nową miłością.

Reklama

Takie to męczące?
Stałem się więźniem własnego wizerunku, bo każda spokojna, fajna kobieta, którą poznam, zaraz ode mnie ucieknie, bo nie będzie chciała być ścigana z aparatem fotograficznym po mieście. Potem jacyś zwyrodnialcy do tych zdjęć wymyślą jakieś historie, a inna grupa debili na forach internetowych zacznie ją publicznie opluwać. Ja się muszę z tym godzić, to przykry efekt uboczny uprawiania mojego zawodu, ale moi bliscy?

Gajos czy Fronczewski tak nie mają.
Zwykle trafia to ludzi młodych, którzy są na fali i jakoś uczestniczą w show-biznesie.

Pański kolega z teatru Piotr Adamczyk jest na fali, a na Pudelku nie jest numerem jeden.
A ja jestem?

Reklama

Niech pan sobie wygugluje Borys Szyc i zobaczy, ile z tego to plotki.
To pokazuje, jak daleko przesunął się punkt ciężkości. Tylko co mogę zrobić? Przecież nie zamknę tych portali, nie zakażę im pisać, chociaż to wszystko jest dla mnie żenujące.

Nigdy nie robił pan ustawek z tabloidami?
Nie (śmiech), chociaż regularnie to proponują, przekonują, że coraz więcej kolegów to robi, to nic złego. A ja wtedy, że ja się nie zgadzam i czegoś takiego nie robię, dziękuję, do widzenia.

Przypisują panu wszystkie możliwe uzależnienia. Ostatnio czytałem, że jest pan hazardzistą.
Aaa, to śmieszne. W ogóle mnie to nie kręci. A przyłapali mnie w kasynie, bo byłem tam na sesji zdjęciowej (śmiech). Serio.

A ma pan problem z alkoholem?
Mam, bo go nie piję.

W ogóle?
W ogóle. Swoje już wypiłem, znudziło mi się, bo ja się szybko nudzę. Słabe te tematy jak na pańskie rozmowy.

Chcę sprawdzić, jak się ma pański wizerunek do rzeczywistości.
Aktor ma grać, a ludzie powinni się tym zajmować. Życie prywatne jest prywatne i zmieńmy już temat.

Ale to pan prowadzi "Ranking gwiazd", to pan roztrząsa z Kubą Wojewódzkim w telewizji, kto z panem chciałby się przespać oraz kogo i na czym nakrył w męskiej toalecie. A potem się pan dziwi, że ludzie się tym interesują?
Niech się interesują, ale ja nie muszę o tym mówić.

Czasem pan mówi. Chce pan zostać polskim Jamesem Deanem?
Chcę zostać Borysem Szycem, dobrze się czuję w tej roli. Każdego młodego człowieka kręci, by żyć szybko i umrzeć młodo, ale mnie to już przeszło. Chcę zobaczyć, jak moja czteroletnia Sonia idzie do pierwszej klasy, jak idzie do Komunii, zdaje maturę, chcę przy niej być, pomagać jej. A żeby to robić, muszę żyć i być przytomny.

Więc "na kreskę" pan nie chodzi? Do kolekcji nałogów brakuje chyba tylko narkotyków.
Wolałbym, by ten temat w ogóle się nie pojawiał, bo to kompletny nonsens, nie mam z tym nic wspólnego.

Pytam, bo gazety spekulowały na temat zapaści, której dostał pan w teatrze.
To proste, efekt przemęczenia.

I nie wspomagał się pan żadnymi środkami?
Nie, ale cokolwiek powiem i tak to nie ma sensu. Nie imprezowałem więcej niż każdy człowiek w moim wieku, tylko że byłem na świeczniku, i z każdego mojego ruchu, z każdego kieliszka wina można było zrobić przepiękną, długą historię.

Więc jak to się dzieje, że aktor ambitnych filmów i ról teatralnych staje się najpopularniejszym bohaterem plotek?
Może jestem taki interesujący? (śmiech) Szyc pije wino - jest alkoholikiem, przejdzie się z kimś - ma romans, pójdzie do toalety - wciągnął kreskę, jest narkomanem.

Zostawmy już to. Ludzie pójdą na "Wojnę polsko-ruską"?
Nie mam pojęcia, trzeba by spytać macherów od dystrybucji, ale oni też mają problem, bo "Wojna" nie daje się jednoznacznie zaszufladkować, a to jest potrzebne, żeby nazwać film komedią...

To nie jest komedia.
Toteż mówię, że mają z tym problem. Ja jestem zadowolony, że nasz wysiłek nie poszedł na marne, chyba zrealizowaliśmy zamierzenia. Ale ja tak mam, że generalnie lubię, podoba mi się, zachwycam się.

W kinie, w życiu?
I w kinie, i w życiu. Nie tak, żebym się obsesyjnie zachwycał wszystkim, bez przesady, ale jestem pozytywnie nastawiony do filmów, do życia, do ludzi.

Do paparazzich też?
To nie ludzie.

Zapomniałem. Czytam, że grany przez pana Silny jest twardzielem, ale to raczej bohater gombrowiczowski - z siłą podszytą słabością.
Każda siła jest podszyta słabością, tak jak radość podszyta jest smutkiem. Tak jest w życiu.

I w życiu nie ma emocji w stanie czystym?
Właśnie Silny ma emocje w stanie czystym, działa jak zwierzę, instynktownie. Te wszystkie emocje, które we współczesnym świecie są zbanalizowane i przekombinowane, u niego występują w czystej formie.

Mnie się wydaje, że pański Silny bardzo by chciał być silny, ale ciągle łapie się na tym, że kocha swą byłą dziewczynę, rozczula się nad zdechłą Sunią...
On sprawia wrażenie silnego przez swoją nieprzewidywalność, nadpobudliwość. Trzeba by się zastanowić, co dla kogo jest siłą. Dla mnie siłą jest spokój, którego posiadam niezbyt wiele.

Pański udział w kreowaniu tej postaci był większy niż choćby w filmie sensacyjnym?
Pewnie tak, ale to wynika z tego, że my wszyscy nie wiedzieliśmy, na jaką wojnę się wybieramy. Wiedzieliśmy, że musimy zmierzyć się z tekstem, przenieść go na ekran, ale kompletnie nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać, jaką bronią walczyć. To wytworzyło sytuację, że pracowaliśmy nad tym grupowo.

My, czyli kto?
Reżyser, autorka, aktorzy, ekipa - wszyscy staliśmy się komuną razem mieszkającą, razem śpiąca, bawiącą się, pracującą i wszyscy byliśmy owładnięci jednym tematem - "Wojną polsko-ruską". Angażowaliśmy się w ten film na 200 procent. Ostatni raz coś takiego przydarzyło mi się w szkole teatralnej, gdzie przed dyplomem wszyscy się spinają, bo to moment, żeby się pokazać.

Ale ta miła atmosfera artystycznej komuny...
Nie powiedziałem, że była miła (śmiech). Żuławski wcale tak łatwo nie dawał się przekonać. Słuchał podpowiedzi, ale ostatecznie stawiał na swoim. Byłem zaskoczony, że tak dokładnie wiedział, czego chce, bo moje wspomnienia z jego debiutu, "Chaosu", są inne. Tytuł oddawał pracę na planie.

Co było najtrudniejsze przy pracy nad rolą Silnego?
Na początku nie wiedziałem, jak to ugryźć, wstydziłem się próbować. Czułem, że trzeba to grać tak, jakby się mówiło wierszem, całą frazą, nie rozgrywać aktorsko poszczególnych słów, bo wtedy zrobi się kompletny chaos. Wiedzieliśmy, że musimy znaleźć do tego klucz, jakąś konwencję, poczuć się jak nieco odrealnione postaci z komiksu. I to było fajne, bo daliśmy sobie przyzwolenie na nieco mocniejsze zagranie tych emocji, na rozhulanie się w postaci. Jak przyjmuje się taką konwencję, to coś, co wydaje się zbyt mocno zagrane, się sprawdza.

Jak się pan przygotowywał?
Bardzo pomogły trzy tygodnie bardzo intensywnych prób.

Ale pan nie zna takich postaci jak Silny.
Znam z mojej rodzinnej Łodzi, mieszkałem dwa lata na Ząbkowskiej, na Pradze, a moja praca trwa cały czas, non stop obserwuję innych, staram się zapamiętać ich reakcje, zachowania.

Arkadiusz Janiczek, przygotowując się do "Placu Zbawiciela", zatrudnił się w brygadzie remontowej.
Ja sobie odpuściłem, bo to środowisko znam, tak samo zresztą jak murarzy, bo dorabiałem na budowie. Tyle rzeczy robiłem w życiu, że jeszcze z kilka ról będę mógł obrobić.

Kiedy pan z tym zdążył, młody człowieku?
Od młodości ciężko pracowałem, "noszę zarost od przedwojnia".

W filmie nie widać.
Faktycznie, tam był jego niedobór.

Fizyczne przygotowania były trudne? Rene Zellweger musiała utyć do roli Bridget Jones.
Gwarantuję panu, że utyć jest łatwiej. Schudnąć i dołożyć do tego masę mięśniową - to naprawdę ciężka robota.

Ktoś panu pomagał?
Miałem trenera i dietetyka w jednej osobie Darka Brzezińskiego i klub sportowy, który mi pozwalał ćwiczyć nawet po spektaklu, więc potrafiłem kończyć o północy.

Do tego dokładnie się pan ogolił.
Nawet czekałem na ten dzień, kiedy ogolę się na łyso, rozjaśnią mi brwi, obetną rzęsy - to wszystko bardzo mi pomogło w graniu. Ja jednak wychodzę od ciała, od fizycznej strony granej postaci. Kiedy poczuję, jak ona się zachowuje, to łatwiej mi wejść w jej mentalność.

Jak się pan poczuł takim byczkiem, to łatwiej byczka zagrać?
Zdecydowanie. Byczka wyglądającego tak, a nie inaczej, bo to też ważne.

Jak się dostaje po studiach angaż do Teatru Współczesnego?
Jako dyplom robiliśmy w szkole z Agnieszką Glińską "Płatonowa", gdzie grałem tytułową rolę, i jeszcze przed premierą dostałem propozycje z Dramatycznego i Współczesnego. Wtedy poczułem, że ta szkoła miała sens i zaczyna się nowy, fascynujący etap. A wybrałem Współczesny, bo Agnieszka Glińska wystawiała tam "Bambini di Praga", gdzie dostałem główną rolę, a potem Feliksa za debiut.

Do dziś gra pan tam duże role.
Nie narzekam, bywało tak, że miałem po 21 przedstawień miesięcznie. Teraz Józef K. w "Procesie" to też rola, dzięki której mogę być postrzegany w inny sposób niż ten, w jaki lubi się mnie postrzegać.

Po co się pracuje w teatrze?
Dla unikalnych emocji, które tylko tam można znaleźć. To spotkanie z żywym widzem, nie ma cięć, przełączeń kanału, tylko jesteśmy razem od początku do końca. I choć "Porucznika z Inishmore" gram ponad 270 razy, to każdy spektakl jest inny. Bo koledzy, ich samopoczucia, widzowie - to wszystko za każdym razem jest inne. A i ja próbuję zacząć ten spektakl za każdym razem na nowo, nastawić się, jakbym to robił pierwszy raz.

To możliwe?
Konieczne, bo inaczej będzie rutyna, mechaniczne odgrywanie roli i zamiast przyjemności z pracy - fabryka.

Teatr jest dla sztuki, film też, ale po co panu był "Ranking gwiazd"?
Po pieniądze.

Przynajmniej warto było?
(śmiech) Warto, ale żałuję, że musiałem ich tam szukać. Z chęcią znalazłbym je w dobrym filmie lub dobrym spektaklu, ale to u nas niemożliwe.

Widziałem jeden odcinek i miałem wrażenie, że pan okazuje wszystkim - nie chcę użyć zbyt mocnych słów - politowanie.
Nie... Starałem się dobrze bawić, na ile mogłem. A wszystko brałem w cudzysłów i kiedy mówiłem "Zapraszam na wspaniały program", to mówiłem to z przekąsem i mam nadzieję, że to było widoczne. Raczej chciałem ze wszystkiego i ze wszystkich zrobić sobie jaja. To jedyny sposób, by się w tym jakoś odnaleźć.

Żałuje pan?
Wolałbym na ten dom zarobić inaczej, ale stało się. Wielkich szkód nie poniosłem, a zawsze to jakieś doświadczenie. Tak było i tyle. Poza tym jedni mnie widzą w teatrze, a inni w "Rankingu gwiazd".

Uznanie przyniósł panu film Niewolskiego, ale popularność dał chyba dopiero "Vinci".
"Symetrię" Konrada Niewolskiego w kinach obejrzało ze sto tysięcy widzów, ale potem była w telewizji, na DVD i w sumie widziało ją mnóstwo ludzi. Odczułem to na Pradze, gdzie po "Symetrii" byłem na Ząbkowskiej swój chłopak.

Naprawdę to tak działało?
Absolutnie, to był w tym środowisku hit. Każdy z nich siedział, a tu pojawia się film, gdzie grypsują, więc wszyscy na niego czekali. Utożsamiali się z tym do tego stopnia, że jak poszedłem do knajpy z Andrzejem Andrzejewskim, który w filmie się sfrajerzył, to doszło do bójki, bo chłopaki z Pragi nie mogli znieść, że siedzą z frajerem przy jednym stole.

A jak zareagowali na "Oficera", gdzie grał pan policjanta?
To był lekki zgrzyt, ale ratowałem się tym, że to policjant z Pragi, kumpli nie wyda, a nawet pomoże Perle, więc OK. No a w "Vincim" też byłem złodziejem...

Za to policja pana nie lubi.
Za "Oficera" mnie lubią.

Ale prawo jazdy zabrali.
Niech pan podziękuje kolegom z "Faktu", to oni nasłali na mnie policję. Widząc, że jadłem obiad, wypiłem do niego wino i zrobiłem głupotę - wsiadłem do samochodu, zadzwonili po policję. I po sprawie.

Dlaczego zmienił pan nazwisko?
Prywatne sprawy. W dokumentach mam Szyc-Michalak, ale używam tylko pierwszego członu.

Nazwiska matki.
Tak, ale poza tym jest krótkie, lepiej brzmi. To może mi się przydać, bo w czerwcu zaczynam w Londynie próby do filmu producenta Piotra Fudakowskiego, który dostał Oskara za "Tsotsi". Teraz chce robić film na podstawie noweli Conrada o najmłodszym kapitanie statku na Jangcy, Europejczyku. Miałbym go zagrać i bardzo się z tego cieszę.

Będziecie grać po angielsku?
Po angielsku i po chińsku.

Jak tam pański chiński?
(Borys Szyc udowadnia, że potrafi powiedzieć co najmniej dwa zdania po chińsku).

Jestem pod wrażeniem.
Staram się zacząć pracować za granicą. W lipcu kręcę w Berlinie dokumentalno-fabularny film o Danielle Darrieux, wielkiej francuskiej gwieździe. Tam się przewija cała masa reżyserów światowego formatu, jak Wim Wenders czy Andriej Konczałowski. Robię to trochę z ciekawości, a poza tym jestem realistą - tutaj trochę się już opatrzyłem i potrzeba mi większego rynku i propozycji, by robić dalej to, co uwielbiam.

W Polsce się nie da?
Nie chciałbym się znaleźć w sytuacji kogoś, kto na dziesięć, piętnaście lat zostaje bez pracy i czeka, aż go odkryją na nowo, jak już będzie stary.

Panu to grozi?! Ma pan status megagwiazdy.
Ale Polska to dziwny kraj, w którym ludzie boją się nagród aktorskich, bo potem można przestać grać na jakiś czas.

Jest pan twardzielem jak Silny, który chce nim być?
Ja też chcę nim być. Chciałbym mieć w sobie spokój, prawdziwą pewność siebie i wewnętrzne zasady, których bym nie łamał, zasady, od których się nie odstępuje, cokolwiek by się działo.

Pan ma takie zasady?
Mam parę, a chciałbym więcej. Może pan to nazwać przykazaniami, moralnością, czymś poza religiami.

A pan jest człowiekiem religijnym?
(milczenie) Jestem ochrzczonym katolikiem, ale czy jestem przywiązany do religii? Nie wiem, choć to dla mnie istotne. Długo i często rozmyślam nad istotą bytu ludzkiego, nad tym, po co ja się tu znalazłem. Albo kim jest ten, który myśli? To ja czy ktoś inny? Takie pytania towarzyszą mi od dziecka.

Czytał pan "Życie jest snem" Pedro Calderona de la Barki?
To pierwsze przedstawienie teatralne, na którym byłem w życiu.

W Krakowie? Widziałem to.
W Teatrze Starym, mama mnie zabrała, podziwiałem młodego, chudziutkiego Krzysia Globisza. Pamięta pan, scena szła przez widownię? Ten spektakl zrobił na mnie gigantyczne wrażenie. Wtedy pomyślałem, że też bym tak chciał. Ta oniryczność mnie prześladuje, nawet pracę magisterską chciałem poświęcić temu: "Sen w życiu i sen w teatrze".

Mówił pan, że się zmienia, dorasta.
Chciałem się odwrócić, kompletnie odciąć od tego wizerunku, o którym mówiliśmy, i zacząć żyć sprawami, którzy mnie naprawdę interesują, spotykać z ludźmi, którzy do mojego życia coś wnoszą, a nie tylko je zaśmiecają.

A kto wnosi?
Mądrzy ludzie, przyjaciele. Leszek Kołakowski, Lonia Fogelman i wielu innych.

Lonia jest typem erudytki. To pana pociąga?
Tak, bo zawsze mi się wydawało, że tego mi brak, i dlatego postanowiłem coś z tym zrobić.

Jak to jest, kiedy córka rośnie?
Trudno opisać to uczucie... To intensyfikuje wszelkie emocje. To jedyna rzecz, która tak prawdziwie i dogłębnie wzrusza. Jeśli nachodzą mnie jakieś strachy, to też są z tym związane.

Dużo zajmuje się pan dzieckiem?
W moim mniemaniu dużo. Jest genialnie. W tej restauracji byłem dziś z córką na obiedzie, bo ona bardzo lubi jeść tu pierożki.

Na Saskiej Kępie chyba kiepsko z placami zabaw?
Trzeba chodzić do parku Skaryszewskiego.

Paparazzi też to wiedzą?
Oni są wszędzie. Najsmutniejsze, że oni wychowują młodych ludzi w tym duchu, że donoszenie na kogoś za pieniądze jest fajne. Wyślij fotkę, wyślij donos, dostaniesz 500 złotych.

Jakbyśmy zamówili wino, to mógłbym dorobić, tylko że mój telefon jest anachroniczny i nie robi zdjęć.
Jak panu będzie brakować, to niech pan zadzwoni, pożyczę swój, coś wymyślimy. Musimy kończyć, bo zimno jak cholera na tym tarasie.

Mnie też zimno, ale to pan się uparł, żebyśmy tu rozmawiali.
Ale wtedy jeszcze było słońce. Chyba nas w ogóle zamknęli. Trudno, najwyżej wybijemy szybę.

Jasne, Szyc awanturuje się w knajpie.
I przyjadą koledzy z "Faktu".

*Borys Szyc, od 2001 r. jest aktorem warszawskiego Teatru Współczesnego. Popularność zdobył rolami aresztanta Alberta w filmie "Symetria", złodzieja Juliana w "Vinci" oraz policjanta "Kruszona" w serialu "Oficer". W filmie "Wojna polsko-ruska" Xawerego Żuławskiego gra postać Silnego